Artykuły

Wietrzenie świadomości

"Ziemia obiecana" w reż. Jana Klaty w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Adriana Szczęśniak-Majcher w portalu artPapier.

Porządkowanie pamięci, usuwanie z niej rzeczy zbędnych, to niezwykle istotna aktywność ludzkiego umysłu. Tak samo jak powracanie myślami do tego, co minione, w celu przypisania faktom określonego stopnia ważności. Technika zastosowana przez Jana Klatę i Sebastiana Majewskiego przy tworzeniu scenariusza "Ziemi obiecanej" przypomina oba te procesy. Bywa, że wspomnienia, wydawałoby się raz na zawsze ustalone, z czasem ulegają zniekształceniom, a to, co mniej istotne, niepostrzeżenie zaczyna nabierać znaczenia. Takie skojarzenie nasuwa się po obejrzeniu próby scenicznej interpretacji powieści w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Sposób, w jaki dzieło Władysława Reymonta zostało przeniesione na deski teatru, daleki jest od tradycyjnego, każdy zatem, kto planuje zasiąść na widowni, by rozkoszować się spotkaniem z literaturą, może poczuć się zawiedziony. Scenografia przywodzi na myśl kawiarnię. Aktorzy zasiadają przy ustawionych na scenie plastikowych stolikach, swobodnie się też między nimi przemieszczają, co podkreśla przypadkowość kontaktów z innymi ludźmi i wydaje się echem scenografii cytowanego w pewnym momencie "Cafe Muller". Jednak w choreografii Piny Bausch aktorzy w sposób dynamiczny poruszali się między ustawionymi na scenie sprzętami, o coś walczyli i dokądś zdążali, tutaj zaś tylko siedzą, całkowicie pogodzeni ze swoją pozorną aktywnością.

Widz dostaje stosunkowo niewiele informacji na temat rozwoju akcji i prowadzonych przez protagonistów interesów, co jest dość paradoksalne, skoro mężczyźni wciąż pracują przy otwartych laptopach. Ich praca wydaje się jałowa; przywodzi na myśl bezproduktywne "odbębnianie" ustalonej dniówki. To tylko markowana działalność, prawdziwe bowiem interesy ubija się gdzie indziej.

Wystarczy przyjrzeć się kobiecym bohaterkom pojawiającym się w tym spektaklu. Na początek Lucy Zucker, grana wyśmienicie przez Ewę Skibińską. Jej imię wymawiane jest fonetycznie, jakby było polskie, co powoduje odbrązowienie tej postaci i sprawia, że widzimy w niej prostą pracownicę pierwszego, dowolnego zakładu pracy. Nie jest to już romantyczna, stawiana na piedestale kochanka i muza Karola Borowieckiego, którą z żalem musiał porzucić, aby nie ponieść ostatecznego krachu finansowego, ale zwykła, zmęczona, wręcz umęczona robotnica - wykorzystana i porzucona.

Samo usytuowanie Lucy za perkusją jest już znaczące. Wydobycie z tego instrumentu mocnego dźwięku wymaga przecież dużej siły. Co w tym czasie robi grany przez Bartosza Porczyka delikatny Karol? Leży, odpoczywając po drugiej stronie zestawu perkusyjnego. Dopiero podczas kolejnej schadzki ukazuje drugą, bardziej zwierzęcą i dynamiczną naturę - po założeniu maski zdaje się nawet upodabniać do King Konga. Idąc tym tropem, możemy spojrzeć na Lucy, w rzeczywistości szczerze w Karolu zakochaną, jak na drobną kobietę, która musi dokonać niemożliwego - poradzić sobie z nieproporcjonalnie potężniejszym od niej małpoludem. Nic dziwnego, że stała się ofiarą tego związku, w którym siły rozłożone były w tak fatalnie niesprawiedliwy sposób. To właśnie dzięki uzyskanej od Lucy informacji o obniżeniu cła na bawełnę Karol może ubić niesłychanie dochodowy interes.

Kolejną kobiecą postacią jest Mada Muller (Anna Ilczuk) - młoda, naiwna dziewczyna zauroczona znudzonym nią Karolem. Przewaga Mady polega na tym, że ma bogatego ojca, gotowego ofiarować jej w wianie prawdziwą fortunę. Jaki mężczyzna, planujący interesy na szeroką skalę, mógłby się temu oprzeć? Mada próbuje nawiązać z Karolem Borowieckim nić porozumienia, jednak ten, choćby i chciał odwzajemnić jej szczerą sympatię, nie potrafi tego dokonać. Najdobitniej pokazuje to scena będąca cytatem ze spektaklu Piny Bausch. Mężczyzna mechanicznie bierze na ręce kobietę, ale nie wykonuje żadnego gestu, aby ją na nich utrzymać. Karol raz za razem upuszcza Madę tak, że dziewczyna po chwili jest całkowicie wycieńczona, a jednak mimo to nie przerywa rozpoczętej interakcji.

W życiu Karola jest jeszcze Anka Kurowska (Paulina Chapko) - narzeczona, o której istnieniu zdaje się powoli zapominać. Jedynym bodźcem przywracającym mu pamięć, ale już nie uczucie, jest jej posag, a także pieniądze ze sprzedaży Kurowa, które Anka niezwłocznie mu przesyła. Jednak nawet wtedy, gdy bohaterka przyjeżdża do Łodzi, Borowiecki nie robi nic, aby utrzymać ją w przekonaniu o swojej miłości.

Wszystkie aktorki ubrane są w skąpe gorsety, jakby prezentowały swoje cielesne atrybuty w walce o jedynego wartego zachodu mężczyznę, jakim jest dla nich Karol. Wydaje się, że nie mają wyboru i także w miłości muszą zaakceptować twarde reguły rynkowej gry. A jak prezentują się w tym spektaklu postaci męskie? Wygląda na to, że z trudem radzą sobie z codziennością, a zwykła rozmowa wiąże się dla nich z wysiłkiem. Życiowym celem przedstawianych mężczyzn jest uzyskanie kredytu, o który wołają jak kapryśne dzieci, co w domyśle sugeruje, że gotowi są obrazić się śmiertelnie, jeśli pieniądze na interesy nie zostaną im przyznane. Jedyną postacią, która zdaje się panować nad sytuacją, jest bankier: swoim nonszalanckim zachowaniem potwierdza on pochwalającą chciwość angielską maksymę, atrakcyjnie wyeksponowaną na kolorowych neonach: greed is good.

Jan Klata i Sebastian Majewski, tworząc tę adaptację, nie pozwolili, by krępowały ich jakiekolwiek społeczne oczekiwania czy wyobrażenia. Główni bohaterowie nabierają niespodziewanych rysów psychologicznych, a akcja wije się meandrami, w których pojawiają się wątki, jakich niezupełnie można by się spodziewać, znając treść "Ziemi obiecanej" czy to z powieści Władysława Reymonta, czy też z filmu w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Widziałam wcześniej przynajmniej dwa spektakle tego artystycznego tandemu stworzone w podobnej konwencji. Jednym z nich była "Trylogia", która stała się ważnym filarem mojej kształtującej się wówczas wrażliwości teatralnej zarówno dzięki lekkości potraktowania tematu, jak i poprzez brawurową grę aktorską, a także rozmach inscenizacyjny; drugim - "Tajny agent", po którego obejrzeniu zaczęłam zastanawiać się nad zasadnością nawarstwienia informacji, zdecydowanie zakłócającego czytelny odbiór spektaklu. Zbytnim uproszczeniem wydaje mi się przypuszczenie, jakoby twórcy tych adaptacji posługiwali się w swojej pracy regułą: proste - utrudnić, trudne - ułatwić. Mam dotąd w pamięci pierwsze z przedstawień Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", spektakl krytykowany za wprowadzenie na scenę literatury fantastycznej, posiadał jednak zalety, których nie sposób przecenić - oryginalność i niewątpliwą adekwatność zastosowanych środków inscenizacyjnych. Nikt przed Janem Klatą nie odważył się na takie potraktowanie przestrzeni teatralnej i nikt przed nim nie wyciągnął w ten sposób ręki do publiczności, mówiąc: przyjdźcie, spójrzcie, aby zrozumieć, teatr jest dla ludzi. I był to bardzo dobry kierunek.

Naturalnie, tekst przeniesiony na scenę nie musi być wiernym odtworzeniem źródła. Nie powinno się także ograniczać artystycznej swobody zarówno autorów adaptacji, jak i reżysera. Jednak w tej realizacji "Ziemi obiecanej" brakowało mi nieco wyraźniej zaakcentowanych związków z książką. Nie mam nic przeciw przedstawieniom, których konstrukcja w oryginalny sposób traktuje dzieło, ale w tym przypadku nie poczułam unoszącego się w powietrzu ducha powieści noblisty, a wydaje mi się to niezwykle ważne nawet w przypadku nowatorskich spojrzeń na tekst przesterowany za pomocą dekonstruktywistycznych zabiegów.

Twórcy adaptacji zastosowali następującą metodę: spojrzeli na powieść Władysława Reymonta jak na pewną zaistniałą kiedyś sytuację, z której całkowicie wycięli zastosowaną przez autora narrację. I niestety, choć realizacji scenicznej nie sposób odmówić rozmachu oraz brawury, trudno odeprzeć narzucające się nieuchronnie przekonanie, że zaprezentowany materiał jest swobodną wariacją na temat niektórych tylko tematów zapożyczonych z "Ziemi obiecanej" w formie, w jakiej dotąd obecna była w naszej zbiorowej świadomości. Być może dlatego spektakl pozostawił mnie z uczuciem lekkiego zaskoczenia, a przede wszystkim, niedosytu.

Władysław Reymont: "Ziemia obiecana". Adaptacja: Jan Klata i Sebastian Majewski. Reżyseria i opracowanie muzyczne: Jan Klata. Dramaturgia: Sebastian Majewski. Scenografia i reżyseria światła: Justyna Łagowska. Kostiumy: Mirek Kaczmarek. Choreografia: Maćko Prusak. Obsada: Paulina Chapko, Dominika Figurska, Katarzyna Strączek, Anna Ilczuk, Ewa Skibińska, Wiesław Cichy, Marcin Czarnik, Marian Czerski, Jakub Giel, Zdzisław Kuźniar, Michał Majnicz, Michał Mrozek, Bartosz Porczyk, Andrzej Wilk, Wojciech Ziemiański. Premiera: 10 września 2009 w Łodzi. Od 22 stycznia 2013 przedstawienie jest grane na Scenie im. Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji