Lunatyczny Lupa
Po ponad czterogodzinnym pobycie w Starym Teatrze na ostatnim dokonaniu Krystiana Lupy, człowiek wie na pewno, że nie jest lunatykiem, ponieważ odczuwa fizyczny ból i ma z tego powodu, na jakiś czas dość teatru. Ta anarchiczna postawa nie ma jednak nic wspólnego z najnowszym osiągnięciem Lupy, czyli adaptacją drugiej części trylogii Hermana Brocha "Lunatycy - Esch czyli anarchia".
Wychodzimy z teatru oszołomieni wielkością dokonanej pracy przez Lupę: adaptatora, tłumacza i reżysera. Nasze oszołomienie potęguje się, kiedy sięgamy do próbki prozy Brocha widząc jej perfekcyjność, precyzję i "wewnętrzną czystość", jaką ogląda się bardzo rzadko i tylko w przypadkach dzieła wybitnego. Przestajemy zatem dziwić się, że proza ta "uwiodła" Lupę i stanowiła nieodpartą pokusę przeniesienia jej w realia teatru. Aby to jednak wykonać, adaptator Lupa musiał oprócz tłumaczenia "wydostać" z tej powieści struny świadomości, dialogi, a w wielu wypadkach dopisać nowe, zachowując ducha oryginału.
Jak na jeden wieczór, to dopiero początek zachwytów. Herman Broch napisał trylogię "Lunatycy" jako swoiste "śnienie na jawie" w trzech historycznych i społeczno-kulturowych etapach lat: 1888, 1903 i 1918. W okresie od "przebrzmiewającej romantyki" XIX w. do "rzeczowości epoki powojennej". Każdy tom dzieła posiada innego bohatera, który odzwierciedla zmiany zachodzące w świecie i świadomości bohatera romantycznego Joachima v. Pasenow, anarchicznego Augusta Escha i "areligijnego i aerotycznego" - Wilhelma Hugenau. Bohaterowie Brocha wywodzą się z jego przekonania, że twórczość leży w najbardziej irracjonalnej warstwie, w "ciemnym, sennym stawaniu się i zdarzaniu", że człowiek to "konfrontacja życia z elementem śniącej nieświadomości".
Do tej modernistycznej, powieściowo sennej, a jednocześnie bardzo realistycznej rzeczywistości, musiał znaleźć Krystian Lupa odpowiedni wyraz teatralny zachowując jednocześnie jej autonomię i "znak czasu". Środki, jakich używał, wydają się być bardziej filmowe niż teatralne: kadrowanie, cięcia, stop-klatki, narracja spoza obrazu. Wprowadzenie ich do uteatralnionej rzeczywistości wg Brocha dało zaskakujące i bliskie duchowi powieści efekty. Wydaje się, że postacią wszechstronną, prowadzącą bohaterów, komentującą ich posunięcia jest Narrator (którego nie ma w powieści), a którego rola sprowadza się do kreowania i komentowania jednocześnie.
Takie prowadzenie akcji scenicznej wymaga od aktorów ogromnej dyscypliny, czystej gry, czytelności gestu i umiejętności "dawania się usypiać" na czas wypowiedzi Narratora. Jest w tym przedstawieniu kilka dobrze zagranych ról, które budzą uznanie. Również dla kondycji fizycznej, jak w przypadku Jana Frycza, który prawie nie opuszcza sceny. Zdaje się on zgodnie z sugestią reżysera grać nie tylko "lunatyczne życie" swego bohatera, ale również i (miejscami) pospolitego gbura chama. Można być pełnym uznania dla gry: Alicji Bienicewicz, Anny Polony, Iwony Budner, Agnieszki Mandat, Andrzeja Hudziaka, Krzysztofa Globisza, Bolesława Brzozowskiego, Marka Kality i Zbigniewa Kosowskiego.