Artykuły

Co, nic pan nie mówi?

- Dla mnie granie pod przysłowiowymi strzechami jest wyzwaniem. Występowałem nawet na przyczepie traktora. Chcę grać tam, gdzie pantomimy nigdy nie było - mówi mim IRENEUSZ KROSNY.

Rozmowa z Ireneuszem Krosnym [na zdjęciu]:

Są dni, kiedy ma pan trzy występy i to w różnych miasta w Polsce. Jak pan daje radę?

- Mój rekord wynosi pięć występów jednego dnia. Ostatni rozpoczynał się o godzinie 2 w nocy. To ciężka praca fizyczna. Po prostu trzeba ćwiczyć. Nie mówię, że tak mam codziennie, ale czasem po prostu tak trzeba. Staram się wtedy, żeby ten ostatni był lepszy od tego pierwszego. Zmęczenie jest wtedy sojusznikiem, a nie wrogiem. Wtedy ma się większy luz na scenie. Nawet lubię takie spektakle na dużym zmęczeniu,

Oglądając pana spektakle mam wrażenie, że jest pan sportowcem, nie mimem.

- W ramach takiego ogólnego przygotowania trenowałem kiedyś przez trzy lata akrobatykę sportową na AWF w Katowicach. To były normalne, prawdziwe treningi akrobatyki. Trzeba jednak umieć zrobić choćby szpagat. Teraz oprócz ćwiczeń ogólnorozwojowych, trenuję także warsztat mima, który jest dosyć specyficzny.

Dlaczego zdecydował się pan milczeć na scenie?

- Nawet się nie zdecydowałem. Zanim uświadomiłem sobie, że to jest jakiś wybór, to już się samo dokonało. Mnie pantomima, już jako dziecko zauroczyła złudzeniami, bajecznym światem. Strasznie chciałem nauczyć się tych rzeczy. Dla mnie to było jak takie sztuczki magiczne: jak to zrobić, żeby ludzie widzieli coś, czego nie ma. Gdy miałem 14 lat zacząłem grać w amatorskim teatrze pantomimy. I właściwie od tamtego czasu stwierdziłem, że będę mimem i właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem, dlaczego właśnie taki wybór. Z biegiem czasu moje pragnienia się zmieniły; początkowo chciałem być w zespole i grać dramaty, a jestem solo i gram komedie.

W Polsce pantomima popularna nie jest. Jest raczej gatunkiem zapomnianym.

- To dlatego, że wielkie polskie zespoły pantomimiczne z teatrem Tomaszewskiego na czele, robiły bardzo piękne przedstawienia, ale stroniły od komedii i raczej grały dla wybranych widzów. To spowodowało, że pantomima stała się jedynie sztuką dla wybrańców, a nie dla mas. Zajmuję się pantomimą "naście" lat i na początku spotykałem się z nieufnością. Ludzie nawet nie wierzyli, że to może być dobre. Przychodziłem i proponowałem, że zrobię występ i słyszałem: I co pan robi na scenie? Przez godzinę pan nic nie mówi? To chociaż zmienia pan kostiumy? Nie. To może dekoracje? Nie. To może rekwizyty? Nie. To wie pan, to my nie bardzo mamy czas. Ludzie nie wiedzieli, co to jest. Bali się tego. Zanim wpuszczono mnie na pierwszy poważny festiwal, minęły trzy lata ciężkiej pracy. Żyłem wtedy na krawędzi finansowej. Na festiwalu dostałem Grand Prix i tak się zaczęło. Początki były ciężkie.

Jak wygląda przygotowanie skeczu? Czy podpatruje pan ludzi, ich zachowania?

- To jest bardzo różnie. Pomysł to najczęściej jest ciężka praca. Mam taki zeszyt, w który wpisuję wszystko, co przychodzi mi do głowy. Muszę zapisywać, bo jednak za chwilę to ulatuje i się zapomina. Kiedy potem sięgam do tego zeszytu, czytam te propozycje jak obce. Nie pamiętam, że kiedyś o tym pomyślałem.

To swoisty pamiętnik mima?

- Tak. To moje podstawowe źródło pomysłów. Czasem zdarza się, że jest natchnienie chwili. Widzę coś, co jest śmieszne i wiem, że można to rozbudować do scenki. Zrobić coś większego. Nie jest to jednak główne źródło. Jednak trzeba ciężko pracować z kartką. Czasem przez dwie, trzy godzinę siedzę i nic nie przychodzi mi do głowy. Rzadko jest tak że pomysł i scenariusz wynikają z ruchu.

Pan stara się, by pantomima stała się sztuką masową i popularną.

- Dla mnie granie pod przysłowiowymi strzechami jest wyzwaniem. Grałem już w różnych okolicznościach i na różnych scenach. Nawet na przyczepie traktora. Prawdziwą satysfakcję daje to, kiedy ludzie, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu mima, zaczynają się świetnie bawić. Chcę grać tam, gdzie pantomimy nigdy nie było.

Ma pan choć odrobinę czasu wolnego?

- Tak. Ja sobie to wszystko już dawno temu zaplanowałem. Mam żonę i trójkę dzieci. Nie chcę, żeby żona była żoną marynarza, a dzieci poznawały tatę przez srebrny ekran. Założyłem sobie, że nie wyjeżdżam powyżej dwunastu-czternastu dni miesięcznie. To jest bardzo dobry system, który wypraktykowaliśmy z żoną. Wtedy pół miesiąca jestem w domu i mogę zająć się też dziećmi. Jest czas na pracę i na rodzinę. Mogę wtedy bawić się z dziećmi, sprawdzać zadania domowe, pomagać żonie. Po prostu mam czas na wszystko. W moim życiu panuje równowaga między zawodem a rodziną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji