Artykuły

Jak to brzmi: "człowiek"?

TEATR Ateneum pokazał na małej scenie "Pokojówki" Geneta, pomysł to piękny i godzien najwyższych pochwał. Niedawne wydanie zbioru dramatów tego autora pt. "Teatr Geneta" wzmogło zainteresowanie nim w Polsce, zresztą zawsze żywe. Jean Genet należy niewątpliwie do najwybitniejszych i najbardziej interesujących autorów współczesności. Samo jego życie - pasmo losów niezwykłych i pasjonujących, żywot przestępcy i żołnierza - dezertera, a przy tym wspaniałego poety, zadziwiającego opinię literacką coraz nowymi utworami, powstającymi w więzieniach Francji i Europy. Skazany na dożywocie, opuścił więzienie w roku 1948 na skutek petycji wybitnych intelektualistów francuskich. Było to już w rok po paryskiej premierze "Pokojówek". Potem jeszcze powstają dramaty, stojące obecnie w czołówce światowej dramaturgii współczesnej: "Balkon", "Parawany" i "Murzyni".

Genet stwarza własny świat, w którym puszcza wodze nieokiełznanej wyobraźni poety i myśliciela, ukazując ludzkie namiętności w sposób szyderczo-demaskatorski, przewrotnie łącząc piękno z ohydą, dobro z najperfidniejszym złem. Niektórzy porównują go w dziedzinie dramaturgii do Szekspira.

"Pokojówki", jeden z wcześniejszych dramatów Geneta, nie są zakrojone na tak szeroką, Szekspirowską miarą, jak na przykład genialne "Parawany". W "Pokojówkach" szydercza i groźna zarazem wiwisekcja na świecie zostaje dokonana w wymiarze bardziej kameralnym, ściszonym, ale nie mniej gwałtownie. Historia sado-masochistycznych, skłębionych, w potworny sposób skomplikowanych losów trojga ludzi: sług i pani, jest przejmującym studium psychologicznym, przynoszącym wgląd w mroki ludzkiej psychiki tak głęboki, że a napawający trwogą. Genet nie szczędzi widzowi niczego. Z wolna i z sadystyczną przyjemnością prawie pozbawia go możliwości solidaryzowania się czy choćby sympatyzowania z osobami dramatu, przedstawia uczucia i porywy w sposób zohydzony przez skarlenie bądź przerost, także chory. Taki dramat wymaga wnikliwego, rozumiejącego reżysera. Jest tam co analizować, nad czym się zastanawiać, jest to dramat, który nie może być wystawiony "według tekstu", ale z wyraźną, sprecyzowaną intelektualnie i konsekwentnie zrealizowaną koncepcją reżyserską.

Zabrakło tego w spektaklu Ateneum. Reżyser Henryk Baranowski potraktował Geneta powierzchownie, nie dostrzegł lub za mało uwypuklił szereg, możliwości tkwiących w tekście. Zresztą tekstu Geneta - jak sądzę - nie należy traktować jako świętości i z pożytkiem można w "Pokojówkach" poczynić pewne sensowne i słuszne skróty. Przedtem jednak trzeba wiedzieć, czego się chce.

Brak określonej idei inscenizacyjnej zaważył na całość przedstawienia, gdzie taką rolę odgrywa aktorstwo. Role pokojówek grały Elżbieta Kępińska i Anna Seniuk, Panią była Anna Ciepielewska. I choć Anna Ciepieiewska pojawia się na scenie przez dziesięć minut, jej rola najbardziej chyba oddaje to, czego można by oczekiwać od całego przedstawienia. Chodzi chyba po prostu o to, że jest to postać zarysowana grubą kreską bez lęku przed przerysowaniem, przerysowaniem, które jest duchem Geneta. Ta kich właśnie wyrazistych konturów zabrakło długim, męczącym i trudnym rolom obu utalentowanych aktorek, grających główne osoby dramatu. Wyczuwałem i rozumiałem ich wysiłki, aby wydobyć wszystko, co najlepsze z tekstu i sytuacji. Niewiele można było zrobić w ramach powierzchownej, nie sprecyzowanej koncepcji reżysera. Nie było więc kontrastów i zaskakujących zbitek słownych i sytuacyjnych, na jakich zbudowany jest cały teatr Geneta, gra Claire nie była "grą", jaką opisał Genet, akcenty perwersyjne wypadły tak, jakby reżyser dowiedział się o tej stronie dramatu na tydzień przed premierą.

Z winy reżysera, pomimo wysiłków wykonawczyń, nie były te "Pokojówki" takim spotkaniem z Genetem, jakiego mogliśmy oczekiwać.

DZIEŃ potem odbyła się premiera prasowa "Na dnie" Gorkiego w Teatrze Narodowym. Niejednokrotnie wskazywałem na niedogodność takiego łączenia terminów, ale cóż teatry mają swoje terminy, trudno.

Gdybym był bardzo złośliwy, powiedziałbym, że konkluzja z tej inscenizacji, w reżyserii Jana Maciejowskiego, brzmi: "Oto skutki picia wódki". Bolesne, jeśli jest to konkluzja z tak głębokiego, pięknego dramatu, jak "Na dnie". Przedstawienie to ma piękną tradycję aktorską w Polsce, jak zresztą i wszędzie, gdzie było wystawiane. Jest to dramat, przynoszący szereg pięknych postaci, sytuację dramatyczną zarysowaną z ogromnym zrozumieniem, z solidarnością z bohaterami. W losach pensjonariuszy podrzędnego domu noclegowego, siedliska nędzy, krzywdy i nierzadko zbrodni, nie ma nic z autorskiej litości, z poklepywania po plecach i kiwania głową. Gorki, samouk wyrosły z ludu, nadto znał takie miejsca, środowisko, ludzi. Pokazał ich zmagania z przytłaczającym losem, pokazał walką jednostek o resztki godności ludzkiej na tym "Dnie" człowieczeństwa. Monolog Satina, przynoszący słynne słowa: "Człowiek - to brzmi dumnie" jest wspaniałym hymnem na cześć ludzkiej godności, ludzkiego czoła, uniesionego wysoko nawet w największej nędzy i poniżeniu. Piękny dramat.

W charakterystyczny dla Gorkiego sposób nie ma tam psychologicznego zgłębiania postaci, które są nosicielami pewnych tez. Tradycja aktorska ukazała jednak, jak z owych ról można wydobyć skarby psychologicznego, głębokiego aktorstwa. Czy to wszystko było w Narodowym? Boję się, że nie. Zawinił reżyser, który zainscenizował rzecz całą zbyt statycznie; zbyt rygorystycznie trzymał się, ciekawej zresztą w założeniu, koncepcji "piętrowej" sceny, skąu wiele scen straciło na dramatycznej wymowie, zaś aktorzy nie zawsze grali kontaktując się wzajemnie.

Niewiele jest też w tej inscenizacji ról, godnych wspaniałej tradycji. To znaczy, że przedstawienie stoi na wysokim poziomie aktorskim, nieco wyżej poprawności, aie nie ma tam ognia, stwarzającego kreacje. Mariusz Dmochowski gra Satina przecież w zasadzie bez zarzutu, a jednak czuje się, że jego końcowy monolog jest jakąś recytacją, nie wypływa z całości konsekwentnie poprowadzonej roli. To samo jest z wieloma innymi.

Ponad wszystkim góruje wspaniałe, dostojne, a przecież także głęboko ludzkie, aktorstwo Kazimierza Opalińskiego w roli Łuki. Jest to jeszcze jedna kreacja znakomitego aktora, który każdym wspaniale odczutym i wypowiedzianym słowem budził wzruszenie i podziw, nie tylko teatralnej natury. Poza Kazimierzem Opalińskim wybijała się z zespołu Emilia Krakowska, dramatyczna i porywająca chwilami Wasyliska, zaś z panów Czesław Lasota, bardzo prawdziwy jako Kleszcz.

Raz jeszcze podkreślam, że przedstawienie reprezentuje, z aktorskiego punktu widzenia, poziom wyrównany i niezły. Ale dla takich ról, jak Baron czy Aktor z "Na dnie" - niezły to o wiele za mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji