Dramat nie opera
Lepiej pokazać " Fausta" Antoniego Radziwiłła takim, jaki jest, niż eksperymentować z nim, jeśli się nie ma na to pomysłu
- No, dosyć tej standing ovation. Spadamy - powiedział widz siedzący za mną na sobotnim spektaklu i czym prędzej wyszedł. Rzeczywiście - to, co zobaczyliśmy na naszej uświęconej tradycją scenie operowej, było zawstydzające, a najłagodniej mówiąc, przeciętne. Niedobrze, że ten właśnie spektakl rozpoczął III Festiwal Hoffmannowski.
Związany silnie z Wielkopolską książę Radziwiłł (1775-1833) napisał cenioną przez samego Goethego muzykę do "Fausta", a właściwie wybranych jego scen, co skłania raczej do estradowego wykonania. Zrobić z nich sensowną dramaturgicznie całość to wielkie wyzwanie, którego w powojennej operze polskiej nikt się nie podjął.
Porwał się na nie w Poznaniu Adam Hanuszkiewicz. Niestety, bez powodzenia. Akcentować miłosne i farsowe elementy "Fausta"? Proszę bardzo, ale dlaczego robić to w złym guście? Prolog z dyrektorem poznańskiej opery Sławomirem Pietrasem w roli cynicznego szefa teatru był wręcz żenujący. Wszędobylski seksualizm spłaszczał wątek miłosny i tak już z konieczności uproszczonego "Fausta. Fotel ginekologiczny jako narzędzie kary za grzechy dla Małgorzaty miał być zapewne odważnym, uwspółcześniającym dramat gestem, który okazał się toporny i pusty. Po co odgłosy helikoptera i wojsko w scenie w więzieniu? Znów nachalna aktualizacja przez nawiązanie do wojny w Iraku?
Tak naprawdę zobaczyliśmy dramat ze wstawkami muzycznymi, a nie operę. Soliści o wiele więcej mówili niż śpiewali. Nie wyszło im to na dobre i nie jest to ich wina, bo przecież słowo mówione to nie ich medium. Większość dialogów brzmiała nienaturalnie, koturnowo. Czyżbyśmy byli w szkolnym teatrze?
Znikła gdzieś muzyka Radziwiłła, okrojona dla potrzeb spektaklu. Szkoda, bo jest mało znana, a frapująca: coś pomiędzy Mozartem, Beethovenem a Schubertem, świeża i amatorska w dobrym tego słowa znaczeniu. Gdyby jeszcze wykonanie było swobodne, a nie tylko poprawne, jeśli pominąć bałaganiarskie solówki w orkiestrze.
Ocaleje z tego spektaklu udana, choć może niezbyt odkrywcza monumentalno-piekielno-astrologiczna scenografia Franciszka Starowieyskiego, z tykającym znacząco zegarem w centrum. Ocaleje większość chórów, ciekawy w zamyśle (mniej ciekawy w wykonaniu) "łóżkowy" kwartet Fausta, Małgorzaty, Marty i Mefista, może jeszcze najlepsza na bezbarwnym tle rola Małgorzaty (Barbara Gutaj).
Ale księciu Radziwiłłowi, który wiele dobrego zrobił dla Poznania, należy się znacznie więcej i w o niebo lepszym gatunku.