Artykuły

Warszawa. Gliński rezygnuje ze stanowiska dyrektora Teatru Powszechnego

- Przychodząc do Powszechnego, musiałem zagwarantować, że nie zburzę istniejącego tam modelu teatru. Ale okazało się, że taki teatr wymaga pieniędzy, których miasto nie ma - mówi Robert Gliński, który zrezygnował ze stanowiska dyrektora Teatru Powszechnego.

Robert Gliński, reżyser, były rektor łódzkiej Filmówki, został dyrektorem Teatru Powszechnego we wrześniu 2011 roku. Kontrakt podpisał na trzy lata. Jednak po dwóch latach zrezygnował ze stanowiska. W piątek miasto ogłosi warunki konkursu na nowego dyrektora, który poprowadzi scenę od września 2014 roku.

Rozmowa z Robertem Glińskim

Izabela Szymańska: Kiedy zaczął pan myśleć o rezygnacji?

Robert Gliński: Gdy zobaczyłem, że nie mogę prowadzić teatru w takim kształcie, w jakim planowałem. Uważam, że Powszechny powinien grać sześć razy w tygodniu, dawać trzy premiery na każdej scenie, więc w sumie proponować widzom dziewięć nowych tytułów w ciągu roku. Jeśli tego nie ma - teatr umiera.

Podpisałem kontrakt na stanowisko dyrektora na trzy lata. Chciałem stworzyć miejsce, w którym nie będę promował swojego ego, tylko zapraszał do współpracy wielu twórców, że wspólnie zrobimy silną, prężną, wyrazistą strefę kultury na Pradze. Ale kiedy okazało się, że nie ma na to pieniędzy, zrozumiałem, że moje działania są bez sensu.

Ile wynosiła dotacja dla teatru?

- W granicach 7,5 mln zł.

Jaką część pochłaniały koszty stałe, a ile można było przeznaczyć na nowe spektakle?

- Koszty stałe to jest właśnie 7,5 mln zł. Teoretycznie w ogóle nie było pieniędzy na produkcje. Udało się je pozyskać przez przesuwanie środków, cięcia etatów - połączyłem pewne funkcje, niektórzy zatrudnieni odeszli na emeryturę. Dziś każda pracownia: stolarska, ślusarska, krawiecka - ma tylko jednego pracownika.

Mógł pan zreorganizować teatr?

- Częściowo to zrobiłem, ale nie chciałem rewolucji. Można zwolnić wszystkich z etatów, jednak to zupełnie inna koncepcja teatru. Uważałem, że Powszechny powinien funkcjonować według receptury tradycyjnej: repertuar, pracownie, stały zespół.

Zanim objąłem stanowisko dyrektora, ta propozycja trafiła do wielu innych osób. I wszyscy planowali rewolucję. Jednak zarówno miasto, jak i zespół były temu przeciwne. Przychodząc do Powszechnego, musiałem zagwarantować, że nie zburzę istniejącego tam modelu. Ale okazało się, że taki teatr wymaga pieniędzy, których miasto nie ma.

W jakiej był pan sytuacji podpisując kontrakt? Wiedział pan, jaką będzie miał dotację?

- Budżet jest ustalany na rok kalendarzowy w sierpniu, zatwierdzony we wrześniu. A rozmowy z reżyserami muszę prowadzić dużo wcześniej. Każdy ma jakieś plany, spektakl trzeba też kiedyś przygotować. Dzięki wprowadzonym oszczędnościom na produkcje udało się wygospodarować pół miliona - milion złotych. Do niektórych spektakli znaleźliśmy partnerów z zewnątrz: koprodukcja, sponsor. Ale do wielu nie. Maciej Wojtyszko miał reżyserować przedstawienie o "Zakazanych piosenkach" do muzyki Jerzego Satanowskiego. Allan Starski już zrobił makiety scenografii. Udało mi się zdobyć pieniądze i poparcie z PISF-u, mieliśmy nawiązaną współpracę z Filmoteką Narodową. I nie zdobyliśmy drugiej części pieniędzy. Nachodziłem się do różnych instytucji, pisałem listy do pani prezydent i nic nie udało mi się wskórać. To jest ogromnie niekomfortowa sytuacja. Wpuszczam na minę artystów, którzy odkładają inne plany, szykujemy przedstawienie, bo mam coś obiecane i wszystko wskazuje na to, że się uda. I nagle się okazuje, że jednak nie. To był kamyczek do szyi, który spowodował, że spadam.

Jaki musiałby być budżet, żeby zrealizować to, co pan sobie założył?

- Do tych 7,5 mln dodatkowe 1,5 mln, czyli łącznie 9 mln zł. Tydzień temu miałem spotkanie z działającym w teatrze związkiem zawodowym "Solidarność". Dotyczyło przyszłości Powszechnego i oszczędności. Zawsze przypominałem pracownikom, że muszą zwracać uwagę na każdą niezgaszoną żarówkę. A jeden z kolegów powiedział: No dobrze, ale naprzeciwko teatru jest wielki ołtarz próżności i marzeń, czyli Staduion Narodowy, który świeci się przez całą noc. Tam nie oszczędzają, dlaczego my mamy oszczędzać?

Pieniądze, które mogłyby uruchomić ten teatr, są niewielkie. Miasto je ma, tylko wydaje na co innego. I o to mam żal.

A co się udało przez te dwa i pół sezonu?

- Jestem zadowolony z kilku spektakli, które w tym czasie wystawiliśmy, widzę, jak publiczność słucha, warto je było zrobić.

Z projektów edukacyjnych "Teatr w klasie". Przedstawienie ma premierę w teatrze, a później jeździ po szkołach i tam jest grane. Kiedy widzę, jak młodzież zapala się do rozmów po spektaklach, to wiem, że to miało sens. Ale to powstało z dodatkowych środków - złożyliśmy aplikację do Ministerstwa Kultury i dostaliśmy wsparcie.

Żałuje pan, że zgodził się zostać dyrektorem?

- Wydawało mi się, że dam coś temu miastu, kulturze. Teatr Powszechny znam od lat, funkcjonuję w tym środowisku, miałem zajęcia ze studentami - chciałem, żeby młodzi reżyserzy jak Paweł Świątek, Ewelina Marciniak, których pamiętałem ze szkół teatralnych, debiutowali w Powszechnym. Żałuję, że nie udało mi się tego zrobić.

Widzę, że jest zainteresowanie konkursem na to stanowisko. Przychodzą do mnie koledzy i pytają, jakie miałem problemy.

Odradza im pan?

- Nie. Być może im się uda znaleźć jakiś sposób, którego ja nie znalazłem. Zależy mi na tym teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji