Artykuły

Rewolucja u bram?

Wiemy, że Klata musi odejść ze Starego Teatru, minister Zdrojewski z MK, a premier Tusk z rządu. Po prostu wszyscy już widzą, że ta władza niszczy polską kulturę, polski teatr i polską szkołę. Chcę zrobić w Krakowie okrągły stół z ludźmi kultury, z aktorami, burzę mózgów. Niech Stary Teatr stanie się głównym centrum zmian, które zaczynają się w Polsce. Rezonans, z jakim spotykamy się po naszym proteście, dowodzi, że mamy do czynienia z pospolitym ruszeniem, trzeba więc iść tym tropem - mówi Stanisław Markowski, organizator protestu w Starym Teatrze.

- ze STANISŁAWEM MARKOWSKIM,fotografikiem, filmowcem, kompozytorem rozmawia Joanna Lichocka

Wszystko przez Pana. Stary Teatr musiał odwołać premierę "Nie-boskiej komedii". Do czasu, aż przedstawienie przestanie "być powodem burd, przemocy i agresywnych zachowań".

- Ale, jak się okazuje, to, co dyrekcja teatru nazywa "burdami" i "przemocą", tworzy fakty dokonane, zmienia rzeczywistość i zyskuje poparcie ludzi. Ba, spora ich część uważa, że przemocą jest raczej to, co płynie ze sceny tego teatru. Świetny, wybitny aktor Krzysztof Globisz, grający postać psa kopulującego ze stosem czaszek ustawionych tuż przy trumnie, jest pompowaniem w nas, widzów, jakiegoś - przepraszam za słowo - ścierwa.

Zerwanie spektaklu "Do Damaszku" wywołało burzę. Jednym z łagodniejszych stwierdzeń Pana przeciwników było to, że przyszli "straszni mieszczanie", którzy nie rozumieją spektaklu.

- Myśmy od dawna dyskutowali, co można zrobić, by zahamować to, co się w Starym Teatrze dzieje. Zastanawialiśmy się, jak wywołać publiczną dyskusję, bo chodzi nie tylko o ten konkretny spektakl, coś, co reżyser i dyrekcja nazywają sztuką Strindberga, a co z tym dramatem ma niewiele wspólnego. Stary Teatr od wielu miesięcy przestał być sceną narodową, to zaniepokojenie tym, co się tam dzieje, narastało w nas od dawna.

My, to znaczy kto?

- Moi przyjaciele. Również ci, z którymi spotykam się podczas każdej miesięcznicy katastrofy smoleńskiej. Gromadzi nas, scala. Dołączyli studenci ze stowarzyszenia, które zorganizował Paweł Kurtyka: Studenci dla Rzeczpospolitej. Zadzwonili, gdy poszła fama, że coś planujemy. Jak to - bez nas? I przyszli. Pełni energii. Pytam: - Ile może was być? - A po ile są bilety? - Normalne po 50, ulgowe po 30. To był pewien problem dla studentów, dla mnie zresztą też.

Ilu przyszło ludzi?

- Mniej niż mogło. Jan Klata zmusił tych, którzy w teatrze prowadzą sprzedaż biletów, by postarali się tego dnia ściągnąć na spektakl szkoły, normalnie zajęta byłaby jedna trzecia widowni. Po premierze nie było wielu widzów. Wiem to, bo teraz już także większość personelu technicznego teatru nam sprzyja, chcą pracować w normalnym teatrze. Inspicjentki, panie w kasie, nie tylko aktorzy.

To ile było osób?

- Bilety kupiły 54 osoby. Czyli zostawiliśmy w teatrze ponad 2 tysiące złotych! Było kilkunastu studentów, a mogło być i 50 - tylko już biletów nie starczyło. Od dwóch tygodni .nie było miejsc. Przyszli, prosili, żeby ich wpuścić na wejściówki, że usiądą na dostawionych krzesłach. Ale nie pozwolono im.

Czemu?

- Wiedzieli, że szykujemy protest. Nawet w której minucie. Jeden z dziennikarzy, któremu zaufałem, bo chciałem, by był przy tym jako jedyny wtajemniczony z mediów, puścił farbę swemu szefowi w "Dzienniku Polskim". Powstał artykuł, który naszą akcję miał ośmieszyć, spalić. Napisał dokładnie, co zrobimy - że w 33. minucie, gdy bohaterka grana przez Dorotę Segdę będzie kopulowała ze swoim bratem [takiej sceny oczywiście u Strindberga nie ma), wtedy się zacznie. Ale Pan Bóg jakoś nad wszystkim czuwa i wyszło to na dobre. Aktorzy się bali. Przedstawienie się opóźniło, teatr sprawdzała policja zawiadomiona przez Klatę. Przyglądali się, ale myśmy wchodzili ze wszystkimi, więc nie wiedzieli, kto z widzów właściwie będzie protestował. To wszystko wywołało olbrzymie napięcie. Chodziło nie tylko o to, by przerwać spektakl, ale także zmusić aktorów i dyrekcję do pewnej konfrontacji słownej.

Przygotował się Pan do tego starannie.

- Poszedłem wcześniej na spektakl, nagrałem go, zrobiłem notatki, kiedy co się dzieje, kiedy jest głośna muzyka, kiedy cisza, kiedy jest czterech aktorów, kiedy dwóch. Musiałem wybrać moment, w którym będziemy widoczni. A na wypadek, gdybyśmy wstali i nie było nas słychać, mieliśmy mocne, sędziowskie gwizdki. Użyliśmy ich zresztą. Daliśmy sobie wolną rękę - jeśli ktoś doszedłby do wniosku, że nie chce protestować, że sztuka jest okej, to może zostać na spektaklu i oglądać dalej. Ale jeżeli ktoś uczestniczy, to musi być ustalone, co krzyczy, żeby nie było prowokacji. Żadnych wulgaryzmów, agresji. I ustaliliśmy, że krzyczymy: "Hańba!", "Wstyd!", "Tu jest Teatr Narodowy!" Wstałem i było tak: Segda na scenie odgrywa wulgarnie kopulację i w pewnej chwili muzyka cichnie, a ona mówi: "Bracie!". Żeby nikt nie miał wątpliwości, że to kopulacja z bratem. Wstaję i mówię: "Dość! Dość! Dość!" Ona kontynuuje. Biorę gwizdek, przerywa. Stoi nad tym bratem w wulgarnej pozycji, jest w tym zatrzymaniu strasznie śmieszna - i ja do niej, bo ją znam, osiem lat współpracowałem ze Starym Teatrem, fotografowałem kilkadziesiąt spektakli: "Dorota, zostań tak, fantastyczny kadr, będziesz uwieczniona tak dla potomności, chcesz?". Wtedy zza kulis wychodzą pozostali aktorzy i Klata. Stoi na scenie, palcem pokazując drzwi: "Proszę stąd wyjść, wynocha!". Ludzie na widowni myśleli, że to happening, że tak jest w spektaklu (śmiech).

Co było dalej?

- Pomyślałem: no dobrze - teraz wyartykułujemy to, co chcemy, choć nerwowo. I następuje wymiana zdań. Mówię do Klaty: "Jesteś zerem, nie jesteś groźny dla kultury, twój epizod to sekunda w życiu tego teatru. Niszczycie Teatr Narodowy. Hańba, wstyd". A on powtarza to swoje: "Wynocha!".

Byliście dla niego barbarzyńcami. A co robili widzowie?

- Przyglądali się, byli zaciekawieni, dopiero po dłuższej chwili, gdy zorientowali się, że to, co się dzieje, jest wbrew Klacie, część zaczęła nas wyklaskiwać. To byli młodzi ludzie. Zastanawialiśmy się wcześniej, jaka będzie reakcja publiczności: czy będą przeciw nam, czy nas poprą. Ale ci, którzy mogli nas faktycznie spontanicznie poprzeć, wyszli wcześniej - z dziesięć osób opuściło widownię dyskretnie, osobno, zanim rozpoczął się protest. Nie zgadzali się na to, co się działo na scenie. Jak pewna pani z 13-letnią córką - przyszła do teatru, żeby pokazać dziecku sztukę Strindberga, a wyszła po scenie, gdy główna bohaterka pyta swego partnera: "To gdzie pójdziemy?". A on jej odpowiada: "W ch...j".

No i rozpętała się burza. Mają z Panem kłopot, bo jest Pan w Krakowie jednym z najbardziej znanych ludzi Solidarności, artystą opozycji, fotografował Pan walkę z komuną, skomponował muzykę do hymnu Solidarności, na dodatek współpracował z Wajdą przy "Człowieku z żelaza" i właśnie w Starym Teatrze przy "Antygonie" czy "Zbrodni i karze".

- Mamy wciąż ten sam problem - za mało zorganizowanych, przemyślanych działań. A nawet to moje fotografowanie w najtrudniejszych - 70., 80. - latach wymagało opracowania taktyki, bo inaczej niczego bym nie zrobił, sam bym nie przetrwał i materiały by nie ocalały. Dopiero z teczki w IPN-ie dowiedziałem się, że rozpracowywało mnie czterech czy pięciu oficerów na zmianę, po to, by mi zarzucić działalność antysocjalistyczną, współpracę z podziemną Solidarnością, bym dostał pięć lat, by mnie uziemić. Nie udało im się. A ja miałem świadomość, że robię dokumentację dla potomnych. Do 1989 r. zrobiłem ponad 30 tys. zdjęć. Fotografia miała być moim rewolwerem w walce z komuną. Zrozumiałem to po raz pierwszy, kiedy fotografowałem studzienkę na krakowskim Rynku, do której pan Walenty Badylak przywiązał się łańcuchami, oblał benzyną i podpalił. Te zszokowane twarze ludzi, pierwsze - kwiaty i świeczki palące się na tym miejscu. Byłem kilka godzin po tym, gdy dokonał samospalenia.

Jak się Pan o tym dowiedział?

- Przypadek. Poszedłem do oddziału Związku Artystów Fotografików na św. Anny. Moi koledzy sobie siedzą, gadają o niczym. I tak z pół godziny. Nagle jeden z nich, wiedząc, że wcześniej fotografowałem Czarne Juwena-lia, mówi do mnie: "Staszek, wiesz, że tam na rynku spalił się facet?". Mnie zmroziło: "Czy ktoś pożyczy mi aparat?". Bali się, wiedzieli, że sprzęt szedł na zniszczenie. Wskoczyłem do taksówki, wziąłem z domu starą leicę z ultraszerokokątnym obiektywem, wpadłem na Rynek. Postanowiłem, że nie będę już fotografował spod kurtki, nie będę udawał, że mnie nie ma. Zadeklarowałem to sobie i potencjalnym ubekom.

Czemu?

- To był moment, kiedy Walenty Badylak mnie zawstydził, dodał mi odwagi. Że on się tu spalił, a ja miałbym się bać tylko robić zdjęcia? Poczułem wielką ulgę, stałem się wolnym człowiekiem. Przychodzę i patrzę, że wokół mnóstwo ubeków - jak teraz wyjmę aparat, to nie będę już mógł zrobić szerokiego planu, bo mi to uniemożliwią. Cofam się, patrzę po oknach. W jednym okienku widzę czyjąś głowę. Zorientowałem się, która to może być klatka i które drzwi. Dzwonię, widzą mnie z aparatem. Na sofie leży starszy pan, ktoś przy nim jest. On zasłabł, rodzina w stanie wielkiego niepokoju. Nie pytają o nic: "Niech pan wejdzie, niech pan fotografuje". Mówią, że miarka się przebrała. Otworzyli mi okno. Robię plan ogólny, potem zbliżenia. Mam to! No i nie ciągnę ogona. Bo gdybym najpierw zrobił zdjęcia na dole, ubecy już by mnie gonili. Tę metodę stosowałem już potem zawsze. Najpierw plan ogólny z ukrycia, potem otwarcie z bliska, szczegóły. I zawsze sam.

Co było dalej?

Widziałem, że jest ich na Rynku jak psów, kilkudziesięciu. A ludzie wokół studzienki przerażeni, rząd twarzy, swąd palonego ciała, świeczki, szok. I wszyscy mówią: "Spalił się za Katyń".

To było wiadomo od razu?

- Tak, bo Walenty Badylak miał tabliczkę, którą ludzie przeczytali, zanim go zabrano. Podawali sobie tę informację z ust do ust. Policja zarekwirowała tabliczkę. Już wiedziałem, że jestem tym, który ma świadczyć. Że będą z niego robili wariata, że będą przemilczać. Nikt nie fotografuje, każdy się boi, więc wiem, że te zdjęcia będą na wagę złota. W końcu odszedłem w kierunku ul. Szewskiej, padał lekki śnieg, to było 21 marca 1980 r. Robiłem kolejne zdjęcie. I wtedy czuję - ręka w aparat, cios w głowę, dwóch facetów krzyczy: "Do bramy, k...a z nim, do bramy!" I ciągną, żeby mnie spałować, zabrać aparat. Zaczynam krzyczeć. Ludzie zwracają uwagę. Oni zatykają mi usta, ja ich gryzę i krzyczę: "Fotografowałem studzienkę! Fotografowałem studzienkę!". Chodziło o to. by do ludzi dotarło, że nie jest to zwykła bójka. Ludzie zaczęli się gromadzić, a my się ślizgamy, mocując na śniegu. "Puśćcie go, co robicie! Milicja, biją człowieka!". Jeden z nich mówi: "My sami z milicji". "To pokaż legitymację!". W końcu musieli mnie puścić, bo ludzie nie dawali spokoju. Uciekam, gonią mnie następni ubecy, żeby mnie dopaść, ale nie chcą tego zrobić oficjalnie, bo już znają reakcję ludzi. Pomógł mi człowiek z antykwariatu, do którego wpadłem kilkanaście sekund wcześniej niż oni. Wrzuciłem mu pod ladę torbę - po podłodze. "Schowaj!". Nawet nie byłem z nim na ty. Oni w sekundę byli za mną, ale torba z aparatem i filmami była już bezpieczna. Potem było jeszcze kilka zwrotów akcji w tej ucieczce, ale udało się. Aparat i filmy żona odebrała nazajutrz. Zdjęcia przetrwały. Tak się zaczęło.

Był Pan dokumentalistą czasu oporu. To jest symboliczne, że teraz Pan znów się angażuje, protestując przeciw porządkom III RP.

- Ludzie trochę przeceniają moje zasługi, choć ważne jest dla mnie, że mam czyste sumienie, robiłem, co mogłem. Dzięki temu jestem dla wielu osób wiarygodny. Wiedziałem, że ten protest będzie trudniejszy do zlekceważenia, jeśli zrobię go publicznie, występując pod własnym imieniem i nazwiskiem.

Anna Polony zrezygnowała z pracy w Starym Teatrze. "Nie podoba mi się ten styl teatru, ja źle w takim teatrze się czuję i w związku z tym żegnam się już ze sceną, z którą byłam związana 50 lat" - napisała w oświadczeniu.

- Kiedyś się przyjaźniliśmy, teraz mamy umówić się na spotkanie. Długo nie rozmawialiśmy. Kiedy powstał podział na PO i PiS, straciliśmy kontakt, ja, wiadomo, jestem "pisiorem". Teraz pani Ania, bo rozmawialiśmy niedawno przez telefon, mówi dobrodusznie: "Panie Stasiu, chodzi o to, żeby do tego polityki nie włączać". "A pani nie chciałaby normalnego dyrektora?" - pytam. "No tak, ale pan jest pisowiec" - mówi ciepło. I tak sobie rozmawiamy. Oboje wiemy, że Klata musi odejść ze Starego Teatru, minister Zdrojewski z Ministerstwa Kultury, a premier Tusk z rządu (choć pani Ania pewnie tego głośno nigdy nie powie). Po prostu wszyscy już widzą, że ta władza niszczy polską kulturę, polski teatr i polską szkołę. Podział na PO i PiS staje się w tym momencie trzeciorzędny. Chcę zrobić w Krakowie okrągły stół z ludźmi kultury, z aktorami, burzę mózgów. Niech Stary Teatr stanie się głównym centrum zmian, które zaczynają się w Polsce. Rezonans, z jakim spotykamy się po naszym proteście, dowodzi, że mamy do czynienia z pospolitym ruszeniem, trzeba więc iść tym tropem. Ludzie byli tak długo gnębieni, lekceważeni, że chcą protestować. Przygotowaliśmy transparent: "Śmierć Teatru", bo chcieliśmy zrobić pikietę przed teatrem w dniu premiery "Nie--boskiej komedii", ustawić świeczki na chodnikach. Ale jak odwołali premierę, trzeba będzie ją jakiegoś innego dnia zrobić, (śmiech).

Dokończymy rewolucję Solidarności? To o to w gruncie rzeczy chodzi?

- Nie, to już będzie coś innego. Solidarność to już historia, ale zostali ludzie Solidarności, idee, marzenia. Pamiętam, jak wpuszczono nas na strajk w sierpniu do Stoczni. Nie chciano wpuścić dziennikarzy. "Kłamiecie" - mówili robotnicy. Mnie z kolegą dali wejść, bo powiedziałem, że jestem fotografikiem, artystą. ,A jak artysta, to prosimy". Po chwili ktoś się nami zaopiekował. Najpierw pyta, czy nie jesteśmy głodni, a potem: "Ale wie pan, gdzie jest?". "No wiem, w stoczni". Na to słyszę: "Pan jest w wolnej Polsce". To była prawda.

Potem rzuciłem się w dokumentowanie Grudnia 70. Zbierałem zdjęcia, szukałem relacji, nagrań. Znalazłem kopię fotografii, jak niosą na drzwiach zabitego chłopaka. Była jak relikwia. Poznałem się wtedy z Andrzejem Wajdą, zaczynał robić "Człowieka z żelaza". Znalazłem pana Adama Cholewę, robotnika współpracującego trochę z WZZ. Zaśpiewał mi "Balladę o Janku Wiśniewskim". Nagrałem go i dałem Wajdzie. Scenografię do filmu budowano na podstawie moich zdjęć. No i jest kolaudacja, leci film. Słyszę tę pieśń, ale już z inną melodią, śpiewaną przez Krystynę Jandę. I są słowa: "Nad stocznią sztandar z czerwoną kokardą". Ale zaraz, jak to? Mówię: "Panie Andrzeju, Jezus Maria, to straszny błąd, to nie może tak być". "Ale o co chodzi" - pytają. "Pomyłka jest - mówię. - Nie z czerwoną. Z czarną, sztandar z czarną kokardą - tak jest przecież w tekście". Nad stocznią wisiała biało-czerwona flaga z czarną kokardą. Przecież to nie był żaden manifest robotniczy, żadna marksistowska międzynarodówka! Słyszę: "Czy to takie ważne?" I Wajda mi mówi - a był to marzec 1981 r: "Słuchaj, będzie wprowadzany stan wojenny [on o tym już wiedział, to było po prowokacji bydgoskiej]. Wiesz, czołgi radzieckie mają wjechać, a ja chcę ten film zrobić, skończyć go, bo on będzie ważny dla nas, dla Polski, trzeba go pokazać na świecie". I zostało w filmie z czerwoną. To był ważny moment. Zrozumiałem, że on tego nie przeoczył. Zwykle tłumaczył nam, że niewiele można, że po to, by coś powiedzieć mocniej, inną rzecz trzeba opowiedzieć słabiej. Albo na odwrót. Że trzeba grać.

Chce Pan powiedzieć, że Solidarność przegrała przez kunktatorstwo części jej elit i środowisk?

- Nie, choć to była jakaś ważna składowa. Teraz musi powstać już coś innego, trzeba czerpać nie tylko z Solidarności, ale i z tego wszystkiego, co najlepsze mamy w sobie, od najdawniejszych czasów. Dowartościujmy się. Twórzmy pomniki naszych zwycięstw i czerpmy z nich. Dlaczego w Warszawie nie ma porządnego pomnika zwycięstwa nad bolszewikami w 1920 r.? Czemu wciąż stoi Pałac Kultury? Przecież trzeba go zburzyć, nikt mi nie wierzy, że to się uda, ale jestem przekonany, że my to zrobimy. Nie tylko dlatego, że to jest urągające, że on stoi w centrum stolicy Polski. Jego zburzenie wyzwoli olbrzymią energię ludzi. Trzeba tylko przekroczyć tabu niemożliwości. Okazało się, że kultura to najlepsza i najłatwiejsza do tego przestrzeń. Tu nie ma wielkiej walki o interesy, pieniądze, okazuje się, że ona jest do odwojowania. Tu się tworzy motywacje, model państwa, ideały. Tu się rodzi wolność. Okazało się, że w tym miejscu można przekłuć balonik systemu. Udało się, powietrze uchodzi. To trzeba wykorzystać. Chciałbym więc powiedzieć rodakom: "Kochani, nie bójcie się, czas na bunt absolutny, bunt przeciwko temu, co jest".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji