Artykuły

Nie każdy może być Pendereckim

Osiem lat temu, po premierze "Diabłów z Loudun" w Teatrze Wielkim w Łodzi, Krzysztof Penderecki kilkakrotnie rozmawiając ze mną, przekazywał swe zastrzeżenia co do sceny finałowej spektaklu. Pewnie to samo mówił Markowi Grzesińskiemu, który po raz drugi w Polsce podjął się inscenizować to dzieło. Wiem, co czują reżyserzy do żyjących kompozytorów podczas prób scenicznych poprzedzających premiery ich dzieł, kompozytor, po postawieniu ostatniej kropki w partyturze, jest coraz bardziej bezsilny. Teraz wszystko zależy już od reżysera. Jeśli takowy znajduje się w zasięgu ręki, dręczony jest przez twórcę opery uwagami, poleceniami, pouczeniami, nakazami i zakazami. Raz byłem świadkiem sceny, w której finale reżyser krzyczał do Maestra: dobry kompozytor to martwy kompozytor! - po czym uciekł, przerażony tym, co mówi.

No właśnie - żyjący kompozytor. Wiele razy prowadziłem długie i ciekawe rozmowy na temat projektów twórczych w dziedzinie współczesnej opery. Gdyby zebrać najlepsze dzieła z warsztatów kompozytorskich Polaków (np. Twardowskiego, Świdra, Meyera, Łuciuka, Penderskiego, Bogusławskiego, Rudzińskiego, Krauzego czy Mossa) i dołożyć do nich kilkanaście ewenementów operowych z ostatniego dziesięciolecia, można by pokierować teatrem, który na pewno przeszedłby do historii gatunku, chociaż przy niestety prawie pustej widowni.

Odkładając na kiedy indziej analizę powodów takiej sytuacji, powiem tylko, że w obecnym stanie kultury polskiej tzw. szeroka publiczność zniesie jeszcze w repertuarze operowym ewentualnie tylko hasło "Krzysztof Penderecki".

Dlaczego? Bo to największe nazwisko żyjącego Polaka, znane powszechnie na kuli ziemskiej obok Wojtyły, Wałęsy i ewentualnie Polańskiego.

U progu 65. roku życia kompozytora, jego kariera i dynamizm twórczy wykazują ciągle tendencję zwyżkowy. Dopiero co przeżywaliśmy wstrząsające i fantastyczne "Siedem Bram Jerozolimy", a już gotowe jest "Credo", które z kilkunastominutowego projektu rozrosło się do ponadgodzinnej formy. W niedługim czasie Filharmonia Nowojorska koncertowo wykona trzydziestominutowy fragment przyszłej opery "Fedra" wrg Racine'a. a w dalszych planach lirycznych jest "Dziadek do orzechów" wg E.T.A. Hoffmana i "Austeria" na kanwie powieści Juliana Stryjkowskiego.

Po wielu latach doświadczeń w promowaniu współczesnej twórczości operowej, na tle zmagań polskiego teatru z jego niełatwa codziennością, postanowiłem wracać do najnowszych wybitnych dzieł, aby zaistniały trwale w świadomości społecznej i kulturze narodu "odmawiane" w repertuarach teatrów jak paciorki w różańcu. Stąd w programie Teatru Wielkiego w Poznaniu po "Czarnej Masce" trzecia polska premiera "Diabłów z Loudun".

Atutów mieliśmy kilka. Świetny chór, doskonale przygotowany przez Jolantę Dotę-Komorowską, Andrzeja Straszyńskiego, wybitnego dyrygenta, znającego "Diabły" pewnie lepiej od kompozytora i umiejącego pracować nad partyturą Pendereckiego jak mało kto. Wreszcie solistów, takich jak Iżykowska, Nikołajenko, Dondajewska, Hossa, Mechliński, Kępczyński.

Mimo to wszystko nie odważyłbym się zaplanować "Diabłów" w Poznaniu, gdyby nie Marek Weiss-Grzesiński, noszący w sobie to przedstawienie z wiarą i determinacją Goliata.

Któregoś dnia, już podczas prób na scenie, przyszedł do mnie i gdy piliśmy kawę, wyjawił takie oto zamierzenie: finał przedstawienia, czyli spalenie Urbana Grandier na stosie, odbędzie się nie na scenie, tylko przed Teatrem Wielkim.

Kto był w Poznaniu, ten wie, że tuż przy paradnych schodach frontonu z dwoma lwami biegnie ruchliwa ulica, jeżdżą tramwaje, samochody i taksówki, a dopiero po drugiej stronie jezdni jest trochę trotuaru. Ten stos dałoby się ewentualnie tam zbudować. W miarę jak podniecony Grzesiński opowiadał swoją koncepcję finału, starałem się mnożyć trudności. Jednak on na wszystko miał natychmiastowy odpowiedź. Stając się coraz bardziej bezradnym, przypomniałem sobie o zastrzeżeniach Pendereckiego co do sceny finałowej po premierze "Diabłów z Loudun" przed ośmioma laty w Łodzi.

- Posłuchaj - rzekłem - trzeba na to mieć koniecznie zgodę kompozytora. Chwyciło! Grzesiński zbity z tropu, chwilowo zaniemówił. Mając pewność, że Mistrz, wysłuchawszy szaleńczych fantazji reżysera, każe finał zbudować według własnych wskazówek - zacząłem telefoniczne poszukiwania. Znalazłem Maestra odpoczywającego po próbie w luksusowym hotelu w Zagrzebiu. Oddałem słuchawkę Markowi, który zaczął spokojnie, klarowano, pomału...

Po pewnym czasie przestałem mieć pewność, czy Penderecki będzie po mojej stronie. Kiedy skończyli rozmowę i Mistrz poprosił mnie do telefonu, niestety byłem już pewny. - Słuchaj - powiedział - to, co proponuje Grzesiński, jest wspaniałe. Zróbcie to tak, jak on chce.

Dziś tego samego zdania są wszyscy nasi współpracownicy, publiczność, a zwłaszcza - zwykle szczególnie surowi - krytycy. Najpierw jednak musiał w to wierzyć Marek Grzesiński, a zwłaszcza Krzysztof Penderecki - po telefonicznym dialogu z reżyserem - ze swą intuicją i nieomylnością umiejący wysłyszeć sens jego słów i sugestii, które kryły się między tymi słowami. Zapamiętajcie - to nie przypadek, że nie każdy może być Pendereckim. Krzysztof Penderecki jest tylko jeden!" I wyszło na to, że najlepszy kompozytor - to żywy kompozytor!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji