Artykuły

Magda Piekarska: Rzućcie Kraków i wracajcie do Wrocławia

Z niedowierzaniem czytam o przerwaniu prób do "Nie-Boskiej komedii" w Starym Teatrze. Z jednej strony trzymam kciuki za Jana Klatę i Sebastiana Majewskiego, którzy kierują tą sceną - przed nimi kilka trudnych sezonów, a tam, gdzie stawką jest dobry teatr, poddawać się nie wypada. Z drugiej, nic nie poradzę, że chciałoby się powiedzieć: panowie, dajcie spokój. Rzućcie to wszystko w cholerę i wracajcie do Wrocławia - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kiedy zobaczyłam dwa tygodnie temu film zarejestrowany podczas spektaklu "Do Damaszku" w reżyserii Jana Klaty w Starym Teatrze, pozwoliłam sobie na uległość wobec stereotypu. I westchnęłam: Jakie to krakowskie". No bo te wszystkie okrzyki "Hańba!", "Wstyd!", to rąk załamywanie w grottgerowskim geście przed Krzysztofem Globiszem, te błagania, żeby "ten wspaniały aktor" więcej się udziałem w podobnych produkcjach nie kalał, wydawały się żywcem wyjęte zjakiejś niezłej farsy z dwudziestolecia międzywojennego, doprawionej solidną szczyptą konserwatyzmu rodem z Galicji. A choć film z całą pewnością został nakręcony ręką przedstawiciela owej grupy obrońców mieszczańskiego ładu, to jego wymowa w tę grupę rykoszetem uderzyła.

I dopóki nie doczytałam, że w programie wieczoru były także wulgarne obelgi pod adresem występującej w przedstawieniu Doroty Segdy, czego w internetowym filmiku dosłyszeć było nie sposób, przyznaję, że miałam niezły ubaw. Ba, nawet w tych inwektywach było coś ujmująco naiwnego - ciskająca nimi przedstawicielka zbuntowanej widowni najwyraźniej uznała, że wizerunek świętej Faustyny, którą aktorka zagrała przed laty, przyda jej dożywotniej aureoli, boleśnie uwierającej w scenach frywolnych, a granie erotycznych wręcz uniemożliwiającej. Krakowska publiczność musi z pewnością pamiętać nagą Segdę w "Operetce", ale mogła ją z łatwością z tej nagości rozgrzeszyć - to przecież było przed "Faustyną". Gorzej z Segdą wprawdzie odzianą, ale oddającą się zmysłowym uciechom u Klaty. Tu już nie mogło być przebaczenia.

Podśmiewając się ze skandalu w Starym, w duchu życzyłam Janowi Klacie dystansu, który zamiast wdawać się z niesfornym widzem w pyskówkę, pozwoliłby na jakiś dialog, przełamujący cały ten konflikt. Tym bardziej że zwrocławskiej perspektywy wydawał się on niegroźny i łatwy do rozbrojenia. Gdyby ów protest rozgrywał się przy ziejącej pustkami widowni, okrzyki "Wstyd!" i "Hańba!" miałyby łatwe do przewidzenia konsekwencje, a cała akcja zakończyłaby się pewnie po myśli jej organizatorów. Rzecz w tym, że za dyrekcji Klaty publiczność zapełnia widownię w 98 proc. Grupka niezadowolonych krzykaczy przy pełnej sali nie wygląda poważnie i trudno ją tak traktować.

Jednak ciąg dalszy afery wprawił mnie w prawdziwe osłupienie - anonimowe pogróżki pod adresem dyrekcji teatru, aktorzy rejterujący z kolejnej premiery i - wreszcie - przerwane próby do "Nie-Boskiej komedii" w reżyserii Oliviera Frljića, twórcy prezentowanego dwa lata temu na wrocławskim Dialogu spektaklu "Przeklęty niech będzie zdrajca swej ojczyzny". Rzecz bez precedensu - przedstawienie zniszczone jeszcze przed pierwszym pokazem, bez szans na jakąkolwiek obronę. Nie chcę zgadywać, co było w tych mailach i SMS-ach słanych anonimowo do Jana Klaty i do teatru, ale o tym, że przestało być zabawnie, świadczy najlepiej fakt, że sprawę zgłoszono do prokuratury. To już nie farsa, ale dramat.

Osłupienie moje jest tym większe, że mam wrażenie, że ów Kraków, w którym się cały ten dramat rozgrywa, wydaje się położony najakiejś kompletnie innej planecie, o lata świetlne od Wrocławia, gdzie Klata zrealizował dobrych kilka spektakli przed swoją dyrekcją w Starym. I gdzie nikt przy ich okazji o wstydzie i hańbie nic krzyczał. Wprawdzie przy okazji "Transferu", opowiadającego o losach polskich i niemieckich przesiedleńców, przez moment było głośno dzięki senator Prawa i Sprawiedliwości, która w obawie o historyczny rewizjonizm chciała poznać tekst przed premierą, ale reszta obyła się bez skandali. Ba! w pokoleniu teatralnych rewolucjonistów, którzy w ostatniej dekadzie szturmem wzięli najważniejsze polskie sceny, w zestawieniu z Moniką Pęcikiewicz, Mają Kleczewską, Moniką Strzępka i Pawłem Demirskim, Klata wydawał mi się zawsze twórcą spektakli najbardziej wyważonych, zdolnych budować najsolidniejszą platformę łączącą oczekiwania widzów różnych pokoleń.

Wrocławskie spektakle Klaty - "Nakręcana pomarańcza", "Transfer!", "Sprawa Dantona", "Utwór o Matce i Ojczyźnie", " Jeny Springer. The Opera" i "Titus Andronicus" - układały się w serial, którego kolejne odcinki potwierdzały klasę reżysera. Dopełnieniem były nagrody - zarówno te ogólnopolskie, jak i przyznawane we Wrocławiu. Współpracujący z nim w Krakowie Sebastian Majewski to dramaturg, reżyser, twórca niezależnej wrocławskiej Sceny Witkacego i - do niedawna - dyrektor Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, który pod jego kierownictwem utrzymywał się w czołówce najważniejszych scen w Polsce. Wydawało mi się, że pozycja obu panów jest we współczesnym teatrze dla większości zorientowanych oczywista. Dlatego krakowska nominacja dla Klaty i Majewskiego nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Choć przyznam, że oprócz radości obudziła i ukłucie żalu - że Wrocław potencjału tkwiącego w tym tandemie nie zauważył i nie wykorzystał, proponując mu podobne warunki.

Kiedy zastanawiam się, jak to się stało, że teatralny Wrocław od Krakowa odsunął się o te lata świetlne, przychodzi mi do głowy jedna odpowiedź - myśmy po prostu ten przełom przerobili jakieś dwanaście lat temu. Takie gorące spory i tak ostre podziały pamięta jedynie premiera "Oczyszczonych" Warlikowskiego w 2001 roku. Nie było chyba publicysty, który nie zabrałby głosu w dyskusji o tym spektaklu.

Lepszym jednak instynktem wykazali się ci, którzy mówili o spektaklu jako o kamieniu milowym w rozwoju polskiego teatru, o nowej epoce, o podjętej dyskusji z teatrem europejskim. Jak Janusz Majcherek, który na łamach "Teatru" nazywał spektakl hymnem i skowytem na temat miłości, postulując na koniec: "Więcej Sarah Kanc, mniej Fredry".

Bez wątpienia "Oczyszczeni" byli dla wrocławskiej publiczności momentem granicznym, chwilą próby. I trudno się dziwić, że spektakl operujący wyostrzonymi środkami wyrazu mógł sprowokować takie podziały i debatę, ale publiczności trzeba oddać sprawiedliwość - nawet zniesmaczeni widzowie nie lżyli twórców i nie przeszkadzali im w pracy. Dziś trzęsienie ziemi w Krakowie wywołuje przedstawienie, które wrocławska publiczność przyjęłaby - jestem przekonana - z całkowitym spokojem. Być może różnica polega także i na tym, że spektakl Warlikowskiego był grany w teatrze, który współczesność ma zapisaną w nazwie. A przedstawienie Klary zostało wystawione na scenie narodowej, obarczonej szczególnymi zobowiązaniami względem teatralnej tradycji. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego nie miałaby ich spłacić, realizując spektakle śmiałe i nowoczesne. Ale być może chodzi o inny przymiotnik. Może wykonawcy happeningu szerzej znanego pod tytułem "Hańba! Wstyd!" chcieliby teatru, który byłby - zgodnie z nazwą-stary.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji