Artykuły

Teatr w życiu

Coś musi w tym być, że granie, udawanie, podszywanie się, w dodatku ulotne i w gruncie rzeczy niepodlegające żadnej historii, która ma zweryfikować prawdziwy lub mniemany ciężar-gatunkowy teatralnego wysiłku, cieszy się w społeczeństwie renomą dosyć podejrzaną - pisze Tadeusz Nyczek w felietonie dla Dialogu.

Ciekawe: nie spotkałem nigdy nikogo, kto odżegnywałby się od literatury. Nawet jeśli jej nie-czytywał, nie przyszłoby mu do głowy powiedzieć: a po diabła cała ta literatura istnieje? Podobnie z muzyką. Spotkaliście kogoś, kto krzyknąłby ze złością - wyłączcie tego Mozarta, precz z Ravelem, nie cierpię Aznavoura i Elli Fitzgerald, kto wymyślił to pitu pitu? Nie udało mi się usłyszeć głosów niechęci pod adresem sztuk pięknych, bo nawet gdyby ktoś wzruszył ramionami na widok współczesnych instalacji, zapytany o dowolnego klasyka od Fidiasza po Malczewskiego, pokiwałby głową z niewątpliwą aprobatą. Film? Proszę bardzo, są maniacy filmowi, całe rzesze maniaków. Nawet ci, którzy chodzą do kina raz na cztery lata, ogólnie film jako taki popierają, film jest w porządku. Tymczasem nieraz spotkałem takich, co jasno deklarowali: nienawidzę teatru. W życiu do teatru nie pójdę. Teatr? O nie, wszystko, tylko nie teatr.

W jednej z najsłynniejszych scen Barejowego "Misia" (choć która tam scena nie jest słynna?) warszawski węglarz, tatuś córeczki Tradycji, pyta wyłysiałego z nagła Palucha:

- Stasiek! Tyś się na Amerykana zrobił! Kojak? W tym filmie tak się ciebie stało?

- Nieee. W teatrze...

- W mordę kopany! W życiu bym do teatru nie poszedł!

Podejrzewam, że z tą deklaracją zgodziłaby się niemała część ziomków taty węglarza. I to nie dlatego, że kiedyś sparzyli się na teatrze (niestety częsty przypadek), tylko tak w ogóle. Teatr jakoś nie cieszy się specjalnym zaufaniem. A znam takich, co wręcz nie znoszą go organicznie, filozoficznie i apriorycznie.

Miałem kiedyś przyjaciela, wybitnego malarza, dziś już nieżyjącego, który uwielbiał kino i nigdy w dorosłym życiu nie poszedł do teatru, najzupełniej świadomie. Nie mówię o dzieciństwie, bo pewnie, jak wszyscy, kiedyś do teatru pójść musiał, każda polonistka w podstawówce czy szkole średniej miała w obowiązkach zaprowadzenie dzieci na jakieś przedstawienie, najlepiej szkolną lekturę. Mówię o dorosłym życiu rzeczonego artysty, a jako dorosły przeżył pół wieku z okładem. I nie chodził do teatru, bo teatr, jak mówił, z zasady i z natury go boli. Nie wyobrażał sobie mianowicie sytuacji, w której on siedzi na widowni, a na scenie nagle coś się sypie. Aktor się przewraca albo zapomina tekstu, znienacka gaśnie światło, komuś spadają spodnie bądź peruka. I on tam na widowni wyobraża sobie, co w tym momencie czuje taki aktor. I cierpi razem z nim, a ponieważ nie może tego cierpienia wytrzymać, postanawia uciec z teatru. Przepycha się między rzędami cały czerwony i zawstydzony (głównie wstyd mu za tego, komu spadły spodnie), ludzie patrzą, aktorzy patrzą, przestają grać, on się potyka o czyjeś nogi i długo nie może wydostać się z rzędu, czarna rozpacz. Wraca do domu i tygodniami ten incydent rozpamiętuje. Widzi aktora ze spodniami na podłodze i to swoje przepychanie, serce go boli i pamięć go boli, po cholerę ja do tego teatru poszedłem, mogłem zostać w domu. I zostawał na wszelki wypadek.

Miałem też szefa w jednej redakcji, który dziwił się, że chce mi się prowadzić w jego piśmie dział teatralny. - W życiu nie bytem w teatrze i nie pójdę - głosił bez ogródek, i długo musiałem go przekonywać, że są tacy, którzy do teatru chodzą i na dodatek chcą o nim czytać. (Oczywiście bywał w teatrze, ale dawno, patrz casus malarza.) A był to jeden z lepszych dziennikarzy w kraju, człowiek wielkiej inteligencji i niezłego obycia w kulturze. Chodził na wystawy, do kina, czytał książki, czyli robił to wszystko, co człowiek na jego stanowisku i z jego wykształceniem robić powinien. Zapytany wprost o powody tak radykalnego odcięcia się akurat od teatru, odpowiedział po zastanowieniu, że nie może patrzeć na coś, co się dzieje na żywo przed jego oczami, bo go denerwuje, że nie może mieć na to żadnego wpływu. Ci tam na scenie chodzą, siedzą, gadają, krzyczą albo płaczą, coś w każdym razie w jakiejś sprawie robią, a ja, mówił, tkwię jak ten chochoł na widowni i nic. Najgorsze, tłumaczył dalej, że gdybym nie daj Boże siedział w pierwszym czy drugim rzędzie, nie wiem, czy nie skusiłoby mnie, żeby wskoczyć tam do nich na scenę i coś popchnąć, zmienić, do czegoś się przyłączyć.

- Przecież - jak siedzisz na widowni, to też masz wpływ na to, co się tam na scenie dzieje, wpływ psychiczny, aktorzy czują, czy jesteś z nimi czy przeciw nim - powiadam do niego. - E, co to za wpływ - machnął ręką. - Siedzisz, nogami przebierasz, a przecież i tak nic nie możesz. Poza tym... - tu się nieco zamyślił - w gruncie rzeczy chodzi o to, że nie czuję się bezpiecznie. Skoro nic nie mogę, to przynajmniej niech nie patrzą na mnie i czegoś nie oczekują. Dlatego wolę kino albo telewizję, bo mam szklany ekran, który mnie od nich odgradza.

Więc znów kwestia bezpieczeństwa, jak w poprzednim przypadku. Chęć izolacji od żywego planu, bo nie do końca przewidywalny. Dokładna odwrotność tego, po co ludzie chodzą do teatru: żeby poczuć właśnie tę szczególną żywość, realność drugiego, który tam na scenie mówi, szepcze, śmieje się, oddycha, poci i męczy. Ludzie teatru doskonale to wiedzą i czasem wykorzystują do napinania psychicznych granic między sobą a widownią, prowokują publiczność, próbują, do jakiego stopnia podda się atakom ze sceny. Ale mówię tu o tych, którzy tego właśnie nie znoszą. Inna znów osoba, płci żeńskiej, powiada, że nie chodzi, ba, nienawidzi teatru, bo to dureństwo i niepoważność. Jak można się tak wygłupiać, mówi i szczerzy białe kły niczym rozwścieczony pies. Namalować obraz, wykuć albo ulepić rzeźbę, napisać książkę, tak, to jest poważna robota, nawet bajka o krasnoludkach i sierotce Marysi to jest poważna sprawa, ale teatr? Ci dorośli ludzie mówiący cudzymi tekstami i chodzący tam i z powrotem po tej swojej klatce z trzech stron zamkniętej, a z czwartej oglądani przez stado baranów wgapionych w nich za pieniądze? Żałosne. I nazajutrz od nowa to samo? Przecież można zwariować.

Mówię jej, że ludzie w ogóle mają w naturze udawanie, bez przerwy coś grają przed sobą, nie ma się co dziwić, że kiedyś przerobili to w teatr. - No właśnie! - powiada ona. - Właśnie! Tym bardziej nie należy jeszcze tego pokazywać za biletami. To nie jest w porządku to całe udawanie. Nie powinniśmy grać przed sobą i wobec siebie, niech się tym zajmują politycy, robią to od stuleci i niech tak zostanie, ale dlaczego cała reszta ma ich naśladować? A potem jeszcze przychodzą jacyś aktorzy i udają tych, co udają? Przecież to kompletnie bez sensu. W życiu do teatru nie pójdę!

Klasyka, wyrwało mi się z cicha, czysty miś. - Co tam mruczysz? - pyta ona. - Nic, powiadam. Gdzieś to już słyszałem.

Parę lat temu odwiedziłem w szpitalu poszkodowanego na ciele redaktora "Dialogu"; gdy przyszło do wymiany zdań na temat jakiegoś spektaklu, odruchowo ściszyliśmy głos; na sąsiednim łóżku leżał inny poszkodowany, wobec którego poczuliśmy się nagle nieswojo. Niby nie musieliśmy się krępować, co nas w końcu obchodził obcy pacjent, różnych rzeczy ludzie z konieczności wysłuchują w szpitalnych salach, gdzie łóżka są na odległość ręki. A przecież, a jednak. O filmie czy koncercie muzycznym mówilibyśmy chyba normalnym tonem. Zresztą nie wiem, w szpitalu w ogóle mówi się ciszej, bo to w końcu miejsce w pół drogi do cmentarza. Ale symptomatyczne z tym dodatkowym przyciszeniem głosu przy rozmowie o teatrze. Opisałem potem ten incydent w pierwszym "nawozie sztucznym", bo szpitalne spotkanie miało też podtekst handlowy, zakontraktowaliśmy wtedy moje comiesięczne pisanie do "Dialogu".

Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś pisarz, znalazłszy się w tak zwanym towarzystwie, dowcipkował z ironicznym dystansem na temat swojej profesji. Muzycy nie żartują z muzyki, plastycy nie mrugają, dając do zrozumienia, że cała ta ich robota to taki bardziej pic na wodę. Ile razy widziałem takie sceny i scenki, gdy mowa była o teatrze.

Coś musi w tym być, że granie, udawanie, podszywanie się, w dodatku ulotne i w gruncie rzeczy niepodlegające żadnej historii, która ma zweryfikować prawdziwy lub mniemany ciężar-gatunkowy teatralnego wysiłku, cieszy się w społeczeństwie renomą dosyć podejrzaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji