Artykuły

Bez Graala i misterium

"Parsifal" w reż. Kirsten Dehlholm w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Piotr Urbański w Ruchu Muzycznym.

Niedobrze się dzieje, cdy inscenizację dzieła tak złożonego powierza się osobom, które z teatrem muzycznym, a zwłaszcza z Wagnerem, niewiele mają wspólnego.

Jasno pokazał to w tym roku wystawiony "Ring" w Bayreuth, a także - niestety - "Parsifal" w Poznaniu. Ceniona skądinąd iGrupa HOTEL PRO FORMA przygotowała przedstawienie, które dobitnie świadczy, że i z partytury, i z przesłania dzieła niczego jej członkowie nie zrozumieli, a przedstawienie okazało się teatralną hucpą, daleką zresztą od tego, co przeczytać można w tekście programowym Iury'eco Trojaborca. Wszystkie działania sceniczne były obok muzyki, a znaki teatralne pozostawały semantycznie puste. Nie ma Graala, nie ma świętej włóczni, nie ma misterium, nie ma przemiany... Czyżby dlateąo, że reżyserka spektaklu, Kirsten Dehlholm, była przekonana, że dzieło Wagnera jest po prostu operą (to słowo kilkakrotnie padło w popremierowych podziękowaniach), nie zaś uroczystym misterium scenicznym? O koncepcji motywów przewodnich pewnie również nie czytała za dużo, skoro w najmniejszym stopniu nie zintegrowała z nimi sweąo przedstawienia.

Prowadzenie postaci, zwłaszcza Parsifala i Kundry, było co najmniej irytujące. Poczynając od tego, że między bohaterami nie ma jakiejkolwiek komunikacji i dialogu, że śpiewają obok siebie. Nie ma też w nich żadnych emocji, a ich pojawianie się na scenie jest doszczętnie pozbawione wyrazu dramatycznego. Oto dzika, zwierzęca Kundry wchodzi na wysokich obcasach, jest zupełnie statyczna; kuszenie Parsifala w II akcie ogranicza się do kilku gestów. Trudno zrozumieć, czemu Kundry się zmienia, dlaczego wreszcie dostępuje zbawienia, skoro jest scenicznie taka sama od początku do końca. Pomysł zdwojenia postaci przez tancerkę (dość często przecież stosowany) nie ma sensu. Kundry-tancerka nie dodaje postaci dynamiki, nie przejmuje na siebie zadania poza-muzycznego i pozasłownego wyrazu. Snuje się raczej po scenie w niejasnym celu. Jeszcze bardziej pozbawione sensu jest dublowanie Parsifala (przywdzianego w jakiś dziwny biały kombinezon, przypominający strój ochronny wojsk chemicznych a zarazem cyrkowego klauna) przez tłumacza języka migowego. Podobnie jak pomysły na pozostałe postaci. Oto Gurnemanz zmuszony jest do zapisywania czegoś w kajeciku, a z jego plecaczka raz po raz wyjmowane są książki. Klingsor pojawia się z niezidentyfikowaną tabliczką zamiast włóczni. Amfortas wyjmuje jakieś krążki z pudełeczka i przykleja je sobie na twarzy. Titurel wydobywa się z grobu za pomocą huśtawki. Huśtawki zresztą powrócą w finale w liczbie bodaj dwunastu - siedzieć będą na nich zrelaksowani po drugim odsłonięciu Graala uczestnicy tego obrzędu.

Nie można darować inscenizatorom, że w Parsifalu - pozbawionym misterium - nie dokonuje się próba pokazania upływu czasu i piętna, jakie i on, i wydarzenia, których bohaterowie byli uczestnikami, winien wywrzeć na ich stanie fizycznym i duchowym. Pozostają zupełnie niezmienieni, także jeśli idzie o kostiumy (nie domagam się oczywiście realizowania zapisu Wagnerowskich didaskaliów), zwłaszcza jednak pod względem ekspresji - dramatycznej i muzycznej.

Przedstawienie rozpięte jest między brakiem symbolu a realistyczną dosłownością. To chyba pierwszy "Parsifal", w którym reżyser nie zadał pytania o to, czym jest dla człowieka XXI wieku - Graal. Misterium jego odsłonięcia teatralnie w oąóle się nie dokonuje, nie poszukuje się jakiegokolwiek symbolu dla jego zwizualizowania, stąd i ukazanie zetknięcia z Tajemnicą udać się nie może. Nie ma też świętej włóczni, nie ma dramatyzmu pozbawienia Klingsora jego mocy, nie ma zamknięcia rany. Jest za to nieznośny realizm wypchanego łabędzia i budowanej pod koniec II aktu stalowej konstrukcji zamku Klingsora, na który spada olbrzymi głaz (a publiczność wybucha śmiechem, podobnie jak w przypadku "zajączków" puszczanych lustrami przez chór). Wykorzystanie możliwości technicznych poznańskiej sceny to trochę za mało, by stworzyć przestrzeń, która ma być tłem dla akcji i emocji. Tych w przedstawienie w ogóle nie wpisano, zmuszono natomiast wykonawców do działań i gestów, które mają charakter dość przypadkowy w stosunku do ich Wagnerowskiej koncepcji, a które nie nadają im jakiegokolwiek nowego znaczenia, nie stanowią interpretacji ani polemiki z jakąkolwiek teatralną tradycją arcydzieła.

"Parsifal" nie satysfakcjonuje w pełni także pod względem muzycznym. Wiele pewnie da się usprawiedliwić brakiem reżyserskiej koncepcji postaci, a stąd interpretacji partii, brakiem integralności pomiędzy warstwą muzyczną i teatralną. Zawiedli przede wszystkim wykonawcy ról głównych, Parsifala i Kundry. Thomas Mohr śpiewa głosem nośnym, lecz całkiem pozbawionym wyrazu, skupia się na wykonaniu dźwięków, wyraźnie nie rozumiejąc jednak tego, o czym śpiewa, nie nadając swej postaci interpretacji, nie różnicując jej w poszczególnych aktach - jakby jego bohater niczego nie doświadczył i pozostał niezmieniony od początku do końca. W II akcie ma się wrażenie, że dźwięki nie są już śpiewem, że są zupełnie amuzyczne. Agnieszka Zwierko, którą zresztą niezmiernie cenię, chyba zbyt wcześnie sięgnęła po partię Kundry. Nie mam nawet pretensji o wiele nieczystości, które wynikają zapewne z niedostatecznego opanowania arcytrudnej partii i na kolejnych przedstawieniach mogą być skorygowane. Nie mogę jednak wybaczyć, że jej sposób śpiewania Kundry był niekiedy operetkowy (jak choćby przy wstrząsających słowach "seine Mutter ist Tot"), a w II akcie przypominał Azucenę z Trubadura z mocno zaciemnianymi dołami i nieprecyzyjnymi górami.

Przekonywał natomiast, zwłaszcza w III akcie, Mario Klein jako Gurnemanz, a także Jerzy Mechliński jako Klingsor - choć mroczności albo demoniczności tej postaci nieco brakowało. Mark Morouse nie był wymarzonym Amfortasem - to głos niezbyt dramatyczny, któremu z trudnością udawało się pokazać cierpienie swego bohatera, co przekładało się na kilka nieprzyjemnych kiksów. Warto zwrócić uwagę na bardzo młodego, acz dysponującego niezmiernie pięknym i dojrzałym głosem Krzysztofa Bączyka (Titurel), o którym niewątpliwie dużo jeszcze usłyszymy.

Ansamble, zwłaszcza Dziewczęta Kwiaty, były wyraźnie niedopracowane, niedostrojone. Koncepcja muzyczna Gabriela Chmury, po raz pierwszy prowadzącego zresztą Parsifala, nie jest wyrazista. Przede wszystkim Vorspieł i akt I grane były zdecydowanie zbyt szybko, nie pozwalały widzowi wejść w misterium, którego ma być uczestnikiem. Nie udało się też nadać orkiestrze spoistego brzmienia. Zwłaszcza instrumenty dęte brzmiały selektywnie, a intonacja skrzypiec w wysokich rejestrach mocno zawodziła.

"Parsifal" nie okazał się świętem teatralnym. Był irytujący, niedobry, niemądry, po prostu pusty. Marzyłoby się, by po dopracowaniu muzycznym wznowiono go w zupełnie innej reżyserii, na co w pełni zasługuje publiczność poznańskiego Teatru Wielkiego.

Niech mi nikt nie próbuje tłumaczyć, że to, co Wagner w inscenizacji prapremierowej (1882) uznawał za piękne, dla nas już trąci kiczem. [...] Zresztą Wagnerowi, gdy mówił o pięknie, bardziej chyba chodziło o realizację jego idei Ges&mtkunstwerk, czyli urzeczywistnienie pełnej harmonii estetycznej tego, co słyszalne - w muzyce i słowie - z tym, co na scenie widzialne. Ten postulat Wagnera obowiązuje niezmiennie - w Bayreuth i na wszystkich scenach świata, ądzie się Parsifala wystawiało, wystawia i wystawiać będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji