Artykuły

Nie jesteśmy Rumunami

"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Barbara Peregryn w Magazynie Portalu Kulturalnym.

Spektakl Agnieszki Glińskiej nie jest żadnym manifestem, nie stawia też diagnozy współczesności. Zdawałoby się, że w tym pełnym energii, lekko zagranym przedstawieniu nie znajdzie się wiele więcej oprócz serii zabawnych, kolorowych obrazków. Zdawałoby się.

"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to historia pary młodych ludzi, którzy, otrząsając się z narkotyczno-alkoholowego odurzenia, usiłują dotrzeć z imprezy do domu, jednocześnie bardzo nie chcąc powrócić do związanych z tym problemów, od których w zabawę, alkohol i narkotyki starali się uciec. Można przypuszczać, że ta impreza wcale się nie skończyła - jedynie oni już przestali się dobrze bawić. Na ten trop zdają się naprowadzać widza formalne przerywniki z udziałem przebojów lat 80. i kolorowych świateł rodem z przaśnej dyskoteki oraz takichże układów choreograficznych. Te same przerywniki sprawiają wrażenie cokolwiek sztucznych i formalnie oderwanych od całości przedstawienia. Jednak ostatecznie jego ogólna wymowa w pełni uzasadnia ten wywołujący pewien zgrzyt zabieg, o czym za chwilę.

Gra aktorska stoi tutaj na bardzo wysokim poziomie, zarówno w przypadku dwójki głównych bohaterów, jak i epizodów granych przez tych samych aktorów zmieniających wygląd. Ci ostatni przeobrażają się nie tylko fizycznie, ale również charakterologicznie, tworząc całkowicie odrębne, pełnowymiarowe postacie... co obalałoby ewentualne przypuszczenie, jakoby obsadzenie jednej osoby w kilku rolach miało podkreślać wyobcowanie Parchy i Dżiny, którzy w spotykanych na swojej drodze osobach widzą ciągle te same elementy. Dlaczego więc reżyserka zdecydowała się na takie rozwiązanie? Oprócz tego, że służy ono aktorom, którzy dzięki przeobrażeniom mogą zaprezentować kunszt swojego rzemiosła (na wyróżnienie zasługuje tutaj w szczególności Monika Krzywkowska), legitymizuje równorzędność ich obecności scenicznej z obecnością odtwórców ról tytułowych, które tym samym przestają być rolami głównymi.

Marcin Januszkiewicz (Parcha) jest wiarygodny zarówno jako zblazowany birbant, jak i wtedy, gdy w końcowych scenach, zupełnie już wytrzeźwiały, serwuje widzom liryczne wręcz monologi, w których poddaje refleksji życie swoje i swojej towarzyszki. Problem w tym, że właściwie nie ma przejścia między jednym a drugim i ostatecznie Parcha przestaje być wiarygodny jako postać.

Jest to niejako również problem Dżiny w wykonaniu Agnieszki Pawełkiewicz. Rola ta została zagrana bardzo naturalnie, z niezwykłą wprost energią - mimo, że sama bohaterka jest raczej rozmemłanym, zdziecinniałym leniem. Jej niechęć do "normalnego" życia, w którym trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi (a przede wszystkim za to, czego się nie robi), nie jest żadnym inteligentnym buntem, żadną świadomą kontestacją. Być może to, co Dżina mogłaby osiągnąć za pomocą środków, które są dla niej dostępne, nie jest wystarczająco atrakcyjne, żeby jej się chciało chcieć - wydaje się jednak, że bohaterka raczej nie poświęciła wiele czasu na przemyślenia, które doprowadziłyby ją do podobnej konkluzji. Nie wierzę w samobójczą śmierć tej lekkomyślnej, beztroskiej w gruncie rzeczy dziewczynki. Rozbrajająco infantylna - nie wzrusza, choć próbuje wzbudzić litość. Próby te w najlepszym razie wywołują politowanie, a politowanie i litość to dwie zupełnie różne rzeczy.

Trudno się z takimi bohaterami utożsamiać, trudno im współczuć. Postacie (pozornie) drugoplanowe nie robią tego wcale, a my, jeśli współczujemy - to "z daleka", jak ofiarom kataklizmów w egzotycznych krajach. Między widzem a Dżiną i Parchą jest zbyt duży dystans, pogłębiany dodatkowo przez język (co ciekawe, Glińska nie osadza swojej inscenizacji na tym akurat, konstytutywnym przecież dla twórczości Masłowskiej, elemencie).

Umieszczenie akcji spektaklu pod spadzistą, przetykaną oknami boazerią, dublującą "podniebność" sceny w Malarni, można odczytać jako zepchnięcie losów dwojga "biednych Rumunów" na strych, gdzie dzieci w tajemnicy przed dorosłymi bawią się lalkami w nich samych. Na poddasze, gdzie, będąc dorosłym, nie można w pełni się wyprostować.

Nawet, jeśli jakoś podobne do naszych - problemy Parchy i Dżiny są ich problemami, z którymi powinni poradzić sobie sami albo przynajmniej bez naszego udziału. Nie żałujemy ich. Nikt ich nie żałuje i to jest prawdziwy dramat, prawdziwe osamotnienie. To tu pojawia się litość i tu pojawia się trwoga. To tu uwidacznia się geniusz Agnieszki Glińskiej, która w ten przewrotny sposób przestrzega, że i nasze osobiste tragedie mogą niewiele kogokolwiek obchodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji