Tak jest jak się państwu zdaje
"Kobra" czy filozofia?" tak zatytułował jeden z warszawskich krytyków recenzję z tej sztuki wystawionej przed kilku laty w warszawskim Teatrze Kameralnym. Pytanie efektowne, na które można tylko odpowiedzieć: ani "Kobra", ani filozofia! Od dobrej sztuki sensacyjnej typu "Kobry" mamy prawo oczekiwać nie tylko postawienia, ale i rozwiązania zagadki, nie mówiąc już o jednym co najmniej trupie. W oglądanej ostatnio sztuce mamy zagadkę, ale nie mamy rozwiązania. Co więcej, sam autor programowo się przed tym uchyla już w tytule uprzedzając nas, że jest tylko tak, jak nam się wydaje, że nie ma żadnej obiektywnej prawdy o rzeczywistości, że nie możemy dawać wiary temu co widzimy i słyszymy. Możecie sobie myśleć, co chcecie - mówi Pirandello - ja też nie wiem, jak było naprawdę.
Pirandello, niegdyś uczeń niemieckiego uniwersytetu w Bonn, choć się od filozofowania oficjalnie odgradzał jednak w ogromnej większości swych 43 sztuk wykazywał te właśnie filozoficzne ambicje. W szczególnie silnym stopniu dotyczy to sztuki, którą oglądaliśmy, a która - śmiem twierdzić wbrew S. Treuguttowi - jest właśnie najbardziej "pirandellowska" ze wszystkich sztuk tego autora.
Filozoficzne aspiracje Pirandella spotykały się wielokrotnie z ostrą krytyką, ganił je zarówno idealista B. Croce jak marksista A. Gramsci, a niedawno polski krytyk Z. Greń bez ogródek używał takich określeń jak "odkrycia pozorne", "tajemnice podejrzanego gatunku", "pseudointelektualizm rozpanoszonego na scenach Włocha" itd.
Dobrze się chyba stało, że Teatr Telewizji odszedł tym razem od szablonu wstępów i wystawiając sztukę o tak wielkich ambicjach intelektualnych, zapoczątkował coś w rodzaju dyskusji o jej zawartości myślowej. "Coś w rodzaju", bo Laudisi-Zapasiewicz powtarzał tylko, z dużym zresztą wdziękiem - myśli, które Pirandello kazał mu już w sztuce jako swemu porte parole wypowiadać, a S. Treugutt zbyt chyba nieśmiało wyrażał swe zastrzeżenia i wątpliwości. Sam pomysł omawiania sztuki po spektaklu jest jednak wyśmienity i trzeba go gorąco pochwalić.
Podzielając krytyczny stosunek do całej filozofii Pirandella, dziś zwłaszcza, po Sartrze! mało odkrywczej, nie zamierzam bynajmniej czynić zarzutu Teatrowi TV, że wystawił tę sztukę. Bo cokolwiek sądzimy o jej ładunku intelektualnym, nie sposób odmówić autorowi znakomitego rzemiosła pisarskiego wywodzącego się z najlepszych tradycji Ibsena i Shawa.
Reżyser I. Kanicki potrafił ze sztuki Pirandella wydobyć to, co chyba zawsze pozostanie jej trwałą wartością, a mianowicie obraz tragedii dwojga ludzi zaszczutych przez małomiasteczkowe kołtuństwo. Tło, na którym rozgrywał się dramat pani Frola i pana Ponzy, było bardzo dobrze ukazane. Ich natrętni prześladowcy z obrzydliwą ciekawością węszący tajemnicę dziwnej rodziny, choć zróżnicowani zewnętrznie, stanowili zwartą i jednorodną grupę jednakowo reagujących kołtunów. Efekt ten osiągał reżyser przez to, że często kazał im równocześnie siadać i wstawać jak marionetkom pociąganym na sznurku, równocześnie mówić itd. W ten sposób została podkreślona przeciwstawność między tym odrażającym świadkiem drobnomieszczańskim a dwojgiem nieszczęśliwych, całkowicie samotnych i bezradnych ludzi, oraz w pewnym sensie także rezonerem autora reprezentowanym przez p. Laudisi. Z wykonawców zdecydowanie na czoło wysuwała się R. Hanin w roli pani Frola. Stworzyła postać pełną wyrazu, sympatyczną i ujmującą. Grała oszczędnymi środkami, swoje kwestie wypowiadała spokojnym, opanowanym, a bardzo przejmującym głosem. Toteż widzowie bardziej chyba wierzyli tej miłej starszej pani niż panu Ponzie, którego odtwarzał Z. Hobot. Nie dostawało mu jakoś siły wewnętrznej, odnosiło się wrażenie, że nie czuje się najlepiej w tej roli, nawet w scenie konfrontacji z panią Frola, gdy w gniewie protestował przeciwko zadawanym im torturom moralnym, jego oburzenie nie było przekonujące. Bardzo natomiast podobał mi się Z. Zapasiewicz. Słusznie utrzymał postać p. Laudisi w tonie komediowym, raczej żartobliwym niż gorzko-sarkastycznym. Oprawa scenograficzna I. Skoczeń podkreślała mieszczańskość i brzydotę salonu Agazzich, ale - jak niemal zawsze w sztukach tego okresu - secesyjne zatłoczenie sceny nie sprzyjało przejrzystości.