Artykuły

Miłość w cieniu swastyki

Czy prowincjonalny romans sprzed pół wieku może zaciekawić współczesnych koneserów teatru? Tylko pod warunkiem, że zainscenizuje go teatr z Legnicy.

Nad budynkami rządowymi powiewają pierwsze flagi ze swastyką, obywatele coraz częściej noszą w klapie znaczek NSDAP i pozdrawiają się, wyrzucając w górę prawą dłoń. Jest rok 1933. W Legnicy, a właściwie w Liegnitz, zaczynają się - jak w całych Niemczech - rządy brunatnego terroru.

Ale aktorów miejscowego, prowincjonalnego teatru wcale nie interesuje polityka. Jego dyrektor Richard Zimmermann z mozołem przygotowuje właśnie nową premierę. Będzie to inscenizacja sztuki "Intryga i miłość" Fryderyka Schillera, jednego z wielkich niemieckich dramatów romantycznych.

Jednak na scenie atmosfera daleka jest od romantyzmu. Dyrektor wykłóca się z humorzastym miejscowym gwiazdorem Leo Stammbergerem, który upiornie kaprysi. Kategorycznie odmawia gry w "zbyt skromnych" kostiumach, a efektowną łódź, zajmującą połowę sceny, uważa za "zbyt ciężką". Dyrektora ogarnia rozpacz, bo nabiera przekonania, że do premiery po prostu nie dojdzie. I jedynie to zaprząta jego uwagę. Ale właśnie wtedy na scenę - jak najbardziej dosłownie - wkracza Historia. A ściślej Rudolf Müller, umundurowany przedstawiciel NSDAP, oddelegowany przez partię, aby uporządkować cały ten artystyczny "bajzel". Kategorycznie oznajmia, że od tej pory teatr będzie służył nowemu porządkowi, którego wymagają "führer, partia i naród".

Jeszcze jedna opowieść o przejmowaniu przez hitlerowców władzy w teatrze, jaką oglądaliśmy w setkach inscenizacji, łącznie ze słynnym "Kabaretem" Boba Fosse'a?

Owszem, ale tym razem niefikcyjna. Legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej, kierowany od 1994 roku przez 39-letniego dziś reżysera Jacka Głomba, przedstawia historyczną rekonstrukcję tego, co naprawdę działo się w miejscowym teatrze pod rządami totalitarnymi - faszystów w latach 30., podczas wojny i wreszcie w stalinowskich latach 50. Cały ten wielki i poplątany kawał historii legniccy twórcy zmieścili w pasjonującym, trzyipółgodzinnym spektaklu pod tytułem "Wschody i zachody miasta". To kolejna interesująca premiera, przygotowana przez twórców sukcesu legnickiego teatru, wsławionych przeniesieniem na scenę historii o tamtejszej "bandyckiej" dzielnicy ("Ballada o Zakaczawiu") czy parafrazowanego życiorysu premiera Leszka Millera, zatytułowanego "Obywatel M - historyja".

Dzięki takim pomysłom prowincjonalny do niedawna teatr, nie liczący się na artystycznej mapie Polski, stał się jedną z ważniejszych scen w kraju. Jeszcze na początku lat 90. angaż w legnickim teatrze oznaczał artystyczną zsyłkę. Nic dziwnego - grano tu sztuki z kanonu lektur szkolnych, a widownię wypełniali uczniowie miejscowych szkół, którzy traktowali takie wizyty jak skaranie boskie i pretekst do wygłupów. Tymczasem Jacek Głomb, dziennikarz z Tarnowa, który trafił do Legnicy w 1994 roku, zaproponował młodym aktorom stworzenie teatru autorskiego. Zrezygnował ze szkolnego repertuaru i szkolnej widowni.

Postanowił wyjść z teatralnym repertuarem poza pudełko miejscowej sceny. Sztukę "Zły", według prozy Leopolda Tyrmanda, wystawił w miejscowej opustoszałej hali fabrycznej w roku 1996. W dwa lata później szekspirowskiego "Koriolana" zainscenizował w starych poradzieckich koszarach. Akcję łotrzykowskiej "Ballady o Zakaczawiu" w 2000 roku umieścił w starym, od dawna nie używanym kinie, znajdującym się w najpodlejszej dzielnicy miasta. Nietypowymi pomysłami inscenizacyjnymi zwabił na swoje spektakle zupełnie świeżą widownię - często rekrutującą się spośród ludzi, którzy nigdy przedtem nie bywali w teatrze.

- Jacek Głomb zrozumiał, że widza w takim mieście jak Legnica poruszają tylko historie, w których brał udział on sam albo jego przodkowie - twierdzi Izabela Cywińska. - To teatr, który mocno wrósł w miasto i dlatego ma swoją wierną publiczność.

To ta publiczność przyszła na premierę "Wschodów i zachodów miasta". Scenariusz napisał Robert Urbański, 26-letni legniczanin, doktorant na Uniwersytecie Wrocławskim. Ale najważniejsze, że nie wymyślił tej historii za biurkiem. Oparł się na wspomnieniach byłej polskiej robotnicy, Heleny Wolskiej, która wywieziona na roboty do Legnicy w roku 1940, zakochała się w miejscowym Niemcu. I do dzisiaj wspomina ten romans z rozrzewnieniem.

Ale wątek romansowy to za mało na tak epicki spektakl - więc Urbański wraz z Głombem nawiązali kontakt z miejscową niemiecką mniejszością. To legniccy Niemcy, którzy zdecydowali się zostać tutaj po wojnie, podsunęli dramaturgowi mnóstwo ciekawych detali. Opowiedzieli o gigantycznym procederze szabrowania miasta z wszystkiego, co cenne. Najbardziej wartościowe przedmioty polscy ubecy wywozili dla prezydenta Bieruta jako dar wdzięczności od ziem odzyskanych.

W sztuce nie ma podziału na dobrych Polaków, złych Niemców i prymitywnych Rosjan, którzy po "oswobodzeniu" miasta w roku 1945 dokończyli dzieła zniszczenia. Są po prostu różni ludzie. Nad głowami wszystkich przetacza się brutalna polityka, ale dla głównych bohaterów i tak najważniejsza jest miłość, choćby skazana z góry na niespełnienie - miłość polskiej robotnicy do niemieckiego mieszczanina.

Czy ta zaskakująco realistyczna sztuka, pozbawiona modnych udziwnień, ma szansę powtórzyć sukces "Złego", który przyniósł Głombowi nagrodę za reżyserię na III Ogólnopolskim Konkursie Polskich Sztuk Współczesnych, organizowanym rokrocznie przez ministerstwo kultury? Albo "Koriolana", którego gdańska fundacja Theatrum Gedanense uznała w 1998 roku za najlepsze polskie przedstawienie szekspirowskie? Wkrótce się dowiemy. W każdym razie spektakl ambitnego reżysera i jego 13 aktorów, z których najstarszy ma 30 lat, to kawał dobrej teatralnej roboty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji