Artykuły

Uwiedli publiczność

Spektakl monument - tak w jednym słowie można opisać to, co zobaczyliśmy w minioną sobotę w legnickim Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej. Od dawna zapowiadana premiera "Wschodów i zachodów Miasta" była najważniejszym wydarzeniem tego sezonu. Wydarzeniem zarówno kulturalnym, jak i towarzyskim. Kulturalnym, bo na premierę zjechali ludzie z całej Polski, z Niemiec, a nawet z USA. Artystycznym, bo mogliśmy zoba-czyć niezwykły spektakl o Legnicy i jej mieszkańcach zrealizowany z dużym rozmachem.

Sprawność realizacji to jedna z zalet przedstawienia. Zmiany scenografii przeprowadzane są po mistrzowsku. Szybko i sprawnie. W ciągu kilku sekund widz przenosi się z budynku teatru do sklepiku pana Tietze. To nadaje spektaklowi tempa.

Jacek Głomb, reżyser "Wschodów i zachodów Miasta" po raz kolejny pokazał, że potrafi zapanować nad aktorami, a sztuka inscenizacji nie jest mu obca. W przedstawieniu występuje ponad dwadzieścia osób i każdy aktor wie, co i jak ma grać. Duże wrażenie robi scenografia autorstwa Małgorzaty Bulandy. Jak zwykle, prostymi środkami zbudowała ciekawy świat, oddający klimat czasów i miejsc, o którym opowiada spektakl.

"Wschody i zachody Miasta" to opowieść o Legnicy, legnickim teatrze i ludziach, których los związał z miastem. Akcja rozgrywa się w latach 1933-1956 i kończy się epilogiem umieszczonym w czasach współczesnych. To opowieść o Niemcach, Polakach, Rosjanach i Żydach. O ich wzajemnych relacjach i problemach, jakie niesie człowiekowi świat w czasach wielkich przemian politycznych.

Od początku stawiałem sobie pytanie, jak spektakl zostanie przyjęty przez obecnych na premierze dawnych mieszkańców Legnicy - Niemców, jak ocenią go Polacy - współcześni gospodarze miasta? Czy lokalna historia będzie zrozumiała dla ludzi z innych miast? Jak się okazało, ci, którzy pamiętali tamte czasy, twierdzili, że "Wschody" to opowieść prawdziwa. Niemcy czuli niedosyt, bo za mało miejsca poświęcono czasom przedwojennym. Polacy odwrotnie, że za dużo czasu zabiera opowiadanie o dawnej Legnicy. To niemal na pewno narazi twórców na zarzut poprawności politycznej i koniunkturalizmu, ale myślę, że będzie on - delikatnie mówiąc - niesłuszny. Robert Urbański, autor scenariusza (w końcu młody człowiek), potrafił wznieść się nad podziałami i napisać historię bez uprzedzeń, bez z góry założonej tezy. Starał się być obiektywny i to mu się udało.

Do samego spektaklu (jak do wszystkiego) można się mieć zastrzeżenia. Mankamentem jest długość przedstawienia. I nie chodzi o to, że przykuty do fotela przez trzy i pół godziny widz się nudzi, bo dzięki konstrukcji dramatu na nudę nie ma szans. Tak długie przedstawienie jest po prostu niepraktyczne. Jak mają dojechać do domu widzowie z innych miast? Mnie przeszkadzała także wielość wątków. Myślę, że niektóre sceny wpisane były na siłę. Chociażby opowieść o powstawaniu teatru żydowskiego.

I jeszcze o aktorach. To, że niektórzy z nich na premierze "szyli", jestem w stanie zrozumieć. Trema i bark ogrania usprawiedliwiają takie wpadki. Najbardziej przeszkadzało mi używanie gwary. Było sztuczne i nieprawdziwe. Joanna Gonschorek, grająca Zofię Krupską, zupełnie zniekształciła śpiewny wschodni akcent, którego starała się używać. Podobnie jak lwowscy Żydzi niekoniecznie mówili językiem lwowskiej ulicy. Byliby prawdziwsi, gdyby "żydłaczyli".

Ale mimo tych zastrzeżeń uważam "Wschody" za przedsięwzięcie udane i myślę, że spodoba się legnickiej publiczności. Jak powiedział po premierze Bogusław Litwiniec, wieloletni szef wrocławskiego "Kalambura", ten spektakl powinni zobaczyć wszyscy mieszkańcy tak zwanych ziem odzyskanych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji