Artykuły

Dokąd?

Akcja sztuki toczy się od pierwszej do ostatniej minuty w wielkim, odpychająco bezosobowym wnętrzu, które mogłoby być - jak mówi się na początku - pomieszczeniem dworca lotniczego, ale też poczekalni dworcowej, hallu współczesnego biurowca lub kina czy jakiegokolwiek innego miejsca, gdzie ludzie spotykają się przelotnie, bez żadnych wzajemnych zobowiązań. To coś na kształt współczesnej wersji antycznego przedsionka pałacu, z tym jednak, że dzisiaj w takiej przestrzeni rozstawia się tandetne wersalki, stoły i krzesła będące namiastką domu, a na swoją kwestię aktorzy czekają na - równie tandetnych - kinowych czy teatralnych strapontenach, z których jeden rząd jest jakby dodatkowym rzędem fotelików widowni. Gdyby poprowadzić dalej to porównanie ze scenerią antycznego dramatu, to okaże się, że u Greków przedsionek był wprawdzie miejscem ludzkich spotkań, ale przede wszystkim d o k ą d ś prowadził, poza nim rozciągała się przestrzeń nacechowana, często sakralna, podczas gdy w "Krumie" świat poza sceną jest równie odpychający i nieprzyjazny, wbrew oczekiwaniom - niczego wartościowego ani trwałego bohaterom nie obiecuje; wraca się stamtąd albo z pustymi rękami, jak Krum na początku dramatu, albo z pustą pamięcią - jak Cica pod sam jego koniec.

"Krum" Warlikowskiego jest przedstawieniem męczącym, podkreślającym swój rozbrat z teatrem, gdzie wystawia się ku uciesze widowni klasyczne "pices bien faites", przypominającym jakieś ciągnące się długo inscenizacje powieści z ich narracyjną rozwlekłością i ambicją "opowiedzenia całego życia". I w samej rzeczy Krum całe życie opowiada, tyle że rozpisane na kilka odrębnych biografii: są w nim narodziny, starania o życiowego partnera, małżeństwo, choroba, utrata złudzeń i śmierć. Wyziera z tej opowieści prawdziwie dramatyczna bezradność, bo też Hanoch Levin niczego optymistycznego swoim bohaterom nie ma do zakomunikowania: ich życie jest przypadkowe, pozbawione uroku i poczucia jakiegokolwiek spełnienia, związki międzyludzkie powierzchowne, naznaczone skłonnością do zdrady, a śmierć poniżająca - bo obnaża całą nieważność jednostkowej egzystencji. Zanim umrze Tugati, jego partnerka, Dupa, ucieknie odeń, aby w nowej pracy poznawać atrakcyjnych mężczyzn, potem Krum spróbuje wygłosić mowę pogrzebową, ale nie będzie miał o nim nic sensownego do powiedzenia, prochy z urny wysypane na stół zostaną wprawdzie wspólnie zdmuchnięte przez przyjaciół, co wygląda jak namiastka nowego rytuału, by jednak zrobić natychmiast miejsce dla talerza z szarlotką.

Nad bohaterami "Kruma" zawisa bardzo zasadnicze, Beckettowskie z ducha pytanie o sens egzystencji, na które brak w dramacie odpowiedzi. Bo też można życie zredukować do - na pozór - beztroskiego pochłaniania i trawienia, jak to robią Felicja i Dulce, nie kochając się jednak i nie szanując wzajem, można też konsumpcję przesunąć w sferę erotyki czy turystyki (Cica), co okazuje się równie puste i bezpłodne. Okazuje się wreszcie, że jedyny wartościowy i autentyczny związek łączy Kruma z matką, która zresztą na co dzień jest prawdziwie nieznośną jidysze mame. Zarazem jedyny moment, w którym prawda o egzystencji ludzkiej obnaża się przed bohaterem i przynosi na moment rozluźnienie bolesnego skurczu, w jakim żyje, to chwila, gdy poczyna płakać. Płacz - czyżby w tym właśnie wyrażała się dzisiaj godność mężczyzny?

"Krum" to przedstawienie pełne aktorskich gwiazd, choć zupełnie nie "gwiazdorskie", świetnie zagrane, ale zarazem jakby przysypane popiołem, w wymowie z pewnością uniwersalne, choć zarażone bardzo izraelską z ducha melancholią, którą podkreślają jeszcze nakręcone w Tel Awiwie fragmenty filmowe, odsłaniające jakby różne twarze tego miasta. Mam wrażenie, że taki nastrój i tego typu przeżycie egzystencjalnych problemów łatwiej niż gdzie indziej rodzi się na takiej, jak Izrael, wysepce zachodniej cywilizacji, która ma kłopot z konstytutywnymi dla niej wartościami, jej przyszłość zdaje się niepewna, a wokół jest mrok. Przedstawienie Warlikowskiego ukazuje z całą mocą jeszcze jedno: triumf teatru odrzucającego powierzchowną atrakcyjność "maszyn teatralnych" z kręcącymi się żwawo kółkami fabuły, scenicznych spięć i perypetii. W Starym Teatrze przykładem takiej sprawnej machiny były niedawno "Wariacje enigmatyczne" Schmitta. Pozornie znacznie słabiej zorganizowane wewnętrznie, czasem rozwlekłe niczym samo życie, przedstawienie Levina/Warlikowskiego niesie jednak z sobą nieporównanie większą emocję i ma o wiele większy ciężar gatunkowy, a postacie, sytuacje i problemy na długo zapadają w pamięć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji