Artykuły

"Diabły" w Warszawie. Arcydzieło Krzysztofa Pendereckiego po liftingu

"Diabły z Loudun" w reż. Keitha Warnera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Hawryluk w Gazecie Wyborczej.

"Diabły z Loudun" to jedna z najczęściej wystawianych oper współczesnych - pokazano ją już w blisko 40 teatrach na całym świecie. Ostatnio - w Operze Narodowej. Jak na dzieło wcale nie najprostsze w odbiorze, rezultat znakomity.

Początki nie były jednak tak różowe. Właściwie zaczęło się od spektakularnej klapy na premierze w Hamburgu 20 czerwca 1969 roku. Dzieło uratowała druga premiera, w Stuttgarcie, o dwa dni późniejsza.

Historia zaczęła się w połowie lat 60., kiedy Penderecki obejrzał spektakl Konrada Swinarskiego oparty na "Diabłach" Johna Whitinga, teatralną adaptacją książki Aldousa Huxleya. Zafascynowany tematem zdecydował, że to na nim skonstruuje operę, którą zamówił u niego Rolf Liebermann, ówczesny dyrektor Opery Hamburskiej. Penderecki niesiony sławą "Pasji wg św. Łukasza", prawykonanej w Münster w 1966 r., cieszył się w Niemczech opinią czołowego awangardzisty. "Diabły" miały tę pozycję potwierdzić. Adaptacji tekstów kompozytor dokonał sam w porozumieniu ze Swinarskim, któremu zaproponował wyreżyserowanie premiery. ekipa w Niemczech (Swinarski, śpiewacy Andrzej Hiolski, Bernard Ładysz, dyrygent Henryk Czyż, autorzy kostiumów i scenografii Lidia i Jerzy Skarżyńscy) nie mogła dojść do porozumienia. W rezultacie historyzująca i dość zachowawcza realizacja nie spodobała się oczekującej na eksperymenty hamburskiej publiczności, zaś stuttgarcka - skandalizująca, autorstwa Günthera Rennerta - odniosła sukces. Dzięki niej "Diabły" sieją postrach do dziś.

Penderecki ma w swoim katalogu cztery opery. Po "Diabłach" przyszły jeszcze: "Raj utracony" (1978), "Czarna maska" (1986) i "Ubu Król" (1991). Jest szansa, że w 2015 r. zostanie ukończona -zapowiadana od lat, a zamówiona przez Operę Wiedeńską - "Fedra".

Drugie życie "Diabłów"

Na razie jednak Penderecki postanowił dokonać rewizji swej pierwszej opery. To ponoć słynne niemieckie wydawnictwo Schott zasugerowało zmniejszenie gigantycznej obsady, odstraszającej wiele teatrów operowych. Penderecki, nie chcąc, by "redukcji" dokonała inna ręka, sam wykonał tę .

W efekcie "Diabły" przeszły w ostatnich latach lifting, a właściwie otrzymały drugie życie. Pierwsza wersja opery liczy 206 stron, druga 350, a jednak czas trwania się nie zmienił. Niektóre sceny są skrócone, inne wydłużone, instrumentację "rozluźniono". Paradoks polega na tym, że Penderecki, powracając do dzieła z okresu awangardowego, zastosował język późniejszy. A dokładnie "przejściowy" pomiędzy tym, którym posługiwał się pięć dekad temu, a tym, którym pisze teraz. Nowa redakcja "Diabłów" została pokazana w Operze Królewskiej w Kopenhadze w lutym, teraz zaś przeniesiono ją na deski Opery Narodowej (premiera 2 października).

Angielski reżyser Keith Warner - wraz ze scenografem Borisem Kudlicką - sprytnie oscyluje pomiędzy dwiema tradycjami wystawiania "Diabłów": quasi-historyczną (Hamburg) i skandalizującą (Stuttgart). Na scenie mamy kolaż różnych elementów: i średniowiecznych, i futurystycznych (Adam i Mannoury przeprowadzający eksperymenty wyglądają niczym "magicy" ze współczesnych laboratoriów). Ale najważniejszy jest sposób pokazania historii z XVII w., która wcale nie jest opowieścią z lamusa: rozgrywa się tu i teraz, jest paląco aktualna.

Postać ojca Grandiera, wprawdzie kompromitującego się moralnie, ale oskarżonego przez chorą psychicznie zakonnicę, a przy tym zaatakowanego przez kardynała Richelieu i jego stronników, pokazano w znacznie szerszym kontekście. Ten kontekst, zaskakująco współczesny, to kwestie tolerancji, fundamentalizmu religijnego, mechanizmów totalitarnych, wreszcie pryncypialnych wyborów moralnych. "Diabły" zawsze mówiły do nas aktualnym językiem, dziś dodatkowych znaczeń nadaje im kryzys w Kościele. Warnerowi jakby tego było mało - jest więc momentami zbyt naturalistycznie, zwłaszcza w III akcie, kiedy agonii torturowanego ojca Grandiera nie ma końca.

Warto także pamiętać, że po premierze w 1969 roku Penderecki miał ze swoją operą kłopot. Z impetem rzucił się na niego Kościół. "Poszedłem wtedy do kardynała Wyszyńskiego i on mnie wybronił. To była wybitna postać, zdecydowanie wyrastająca ponad wszystko, co małe i niskie".

Muzycznie operę świetnie przygotował Lionel Friend, który podążał za wskazówkami kompozytora. W nowej redakcji zaskakująco lirycznie, w porównaniu z oryginałem z lat 60., wypada partia Grandiera doskonale wykonana przez Louisa Oteya. Znakomita jest też Jeanne - Tina Kiberg. Jest w warszawskiej inscenizacji dynamika (zwłaszcza w pierwszych dwóch aktach), mocna narracja (siada dopiero w trzecim), wyczulenie na barwę i dźwięk.

W sumie spektakl udany, choć gdy powróciłem do wersji Swinarskiego, wydanej na przez Arthaus, trudno nie dojść do wniosku, że być może lepsze je

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji