Artykuły

Klan nam się udał

Przed premierą "Klanu wdów" w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku, rozmowa z EMILIĄ KRAKOWSKĄ o wdowieństwie na scenie i w życiu.

Emilia Krakowska dowodzi wdowami na scenie Teatru Dramatycznego. Znaną aktorkę filmową i teatralną zobaczymy w sobotę w "Klanie wdów" Ginette Beauvais-Garcin - adaptacji francuskiej komedii o paniach, które los zdecydowanie za szybko uczynił wdowami.

Spektakl reżyseruje Ewa Marcinkówna. Obok Krakowskiej zobaczymy w nim Danutę Bach, Jolantę Skorochodzką, Aleksandrę Maj, Agnieszkę Możejko, Monikę Zaborską-Wróblewską i Piotra Półtoraka.

Monika Żmijewska: Jaką jest Pani wdową?

Emilia Krakowska: Pełną temperamentu, przedsiębiorczą, żywiołową. Żyję dniem dzisiejszym. Ale też spoglądam w przeszłość, o swoim nieżyjącym mężu myślę ciepło i z radością. Choć nie powiem, by zawsze zachował się według kanonu, oj nie. Ale to już tajemnica, o której widzowie dowiedzą się dopiero na sobotniej premierze. Powiem tylko, że klan nam się udał. Jest nas - wdów - trzy, a każda jest inna.

W pewnym momencie pozostaje im samotność, mężczyźni odchodzą... Bez których - co tu kryć - obejść się nie możemy. Co więc pozostaje wdowom? Wspominać. Albo poszukać nowego męża.

- Właśnie. I niektóre zaczynają szukać. To też jest taki rys kobiecy - co w spektaklu jest bardzo wyraźnie zaakcentowane - że kobiety nie poddają się przeciwnościom losu. Bywają silniejsze od mężczyzn - ale nie mówmy o tym głośno! To, że pokazywać swej wyższości raczej nie powinnyśmy - zrozumiałam bardzo późno, po wielkich przeżyciach. Kobiety są tak skonstruowane, że marzą o rycerzu, dzielnym, silnym. I jeżeli temu naszemu rycerzowi los nie pozwala być rycerzem - ma kłopoty w pracy albo

w ogóle jej nie ma - to towarzyszy mu wielki stres. Chcąc nam dorównać - bo my przecież takie ambitne jesteśmy - często z tych nerwów zapadają na zdrowiu. I odchodzą - na zawały serca. Zwróćmy na to uwagę, to bardzo ważne. My, kobiety, wywalczyłyśmy bardzo dużo praw. Ale nagle okazuje się, że to kwadratura koła. Ta nasza ambicja, stresy obracają się przeciwko nam, przeciwko domom, które tworzymy. I nagle te nasze ukochane domy chwieją się w posadach.

Czy wystawianie "Klanu wdów" w dzisiejszych czasach ma sens?

- Ależ tak! W Polsce jest bardzo dużo kobiet - wdów, które muszą swoje pożycie zagospodarować. I nasz spektakl to właśnie opowieści o zagospodarowywaniu sobie życia, o marzeniach, kobiecych planach. Bądźmy szczerzy - wieloletnie współżycie między mężczyzną a kobietą po latach owocuje pewnym sentymentem. O małżonku, który odszedł, myśli się raczej ciepło. Jest nawet takie powiedzenie, że ciężko będzie każdemu nowemu partnerowi wdowy, bo wiadomo, że ten nieżyjący mimo wszystko był lepszy. Myślę, że dyrekcja Teatru Dramatycznego, wybierając ów francuski repertuar, uznała, że o samotnych kobietach warto porozmawiać trochę na wesoło. Wymowa spektaklu jest taka: patrzmy optymistycznie w przyszłość, nie miejmy wiecznie pretensji do siebie nawzajem.

Ale cóż takiego znajdą w spektaklu, dajmy na to - szesnastolatki?

- Jak to co? Wszystko. One przecież też miewają mamy, babcie, znajome, które są samotne. Kiedy ja była szesnastoletnią panną, wiedziałam wszystko: że to jest białe, a to czarne. A to wcale nie jest tak. Wydaje mi się, że ta sztuka pomoże - właśnie dziewczynom - pomyśleć. Że współżycie z drugą płcią, tworzenie domu, to dosyć trudna zabawa. Że małżeństwo to nie tylko welon, piękna uroczystość, ale że to coś więcej i tego czegoś konsekwencje. Spektakl jest trochę słodki, trochę gorzki. Ma też trochę edukacyjnych wątków. Prócz wdów są tu też inne postaci - dzieci z różnych związków. Taka międzypoko-leniowa konfrontacja.

A co z mężczyznami? Też mogą

- Koniecznie. Żeby wiedzieli, jak wiele czasu spędzamy na wspomnieniach o mężczyznach, na rozważaniu, co nas w nich tak denerwuje. I jednocześnie tak przyciąga. Aha, zapomniałam dodać - w tym naszym babskim gronie jest też jeden mężczyzna. To syn jeden z wdów.

Jak się Pani pracuje w białostockim teatrze?

- Jest tu świetna atmosfera, ciężko wypracowana. Ja jestem w takiej obsadzie, że jest miło od rana do wieczora. A zespół jest stęskniony do ciężkiej pracy.

Po czym Pani to poznaje?

- Po tym, jak pracujemy - bardzo intensywnie. I po radości, z jaką przychodzą do pracy młode aktorki, zresztą utalentowane. I po ich rozmaitych propozycjach, które wnoszą do swoich ról.

Zagrała Pani w ponad 50 filmach, nie licząc ról teatralnych. Czy jest jakaś postać, którą chciałaby Pani zagrać?

- Ja jestem dosyć szczęśliwą osobą. Role do mnie jakoś same przychodzą. Więc nie narzekam. Poza tym na podstawie życiorysu i historii teatru wiem, że jeśli jest taka wymarzona rola, to albo ona nigdy do człowieka nie przyjdzie, albo jak już przyjdzie - to jest położona na cztery łopatki. Teatr i film jest pracą zespołową- to sprawa scenografii, reżyserii, ansamble'u. Wszystko zależy od całej grupy. Od tego, w porównaniu z kim jest się/dobrym albo złym. Dlatego staram się za bardzo nie marzyć.

A gdyby doszło do kolejnej adaptacji "Chłopów"? Którą postać chciałaby Pani zagrać?

-Dominikową oczy wiście! Czyli moją matkę. To znaczy Jagny. Dodałabym do roli coś, co przeoczyła wielka aktorka Janina Chojnacka - Dominikową właśnie. Po dwudziestu latach od nakręcenia filmu powiedziała mi, co ją boli. Uważała, że pewnej sceny nie zagrała, tak jak powinna. Chodzi o scenę, w której Jagnę wyganiają ze wsi. Chojnacka stwierdziła, że na to - dramatyczne wszak wydarzenie dla matki - zareagowała za mało emocjonalnie. Że mogła mocniej zawalczyć o córkę. Mówiła: "Ja powinnam się bić z tymi babami!". Jak musiało to w niej tkwić, że mówiła o tym po tylu latach! Gdybym więc grała Dominikową - tworzyłabym rolę z taką właśnie popr

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji