Odczytanie Oziminy
Adaptacja sceniczna powieści mało poczytnego i zapomnianego autora jest tyle ryzykowna co bezpieczna. Tkwi wprawdzie pewne ryzyko w tym, iż widz może pozostać obojętny na powieściowe treści, które nigdy nie poruszały szerszego kręgu czytelników, są jednak i gwarancje bezpieczeństwa: iluż bowiem zada sobie trud przeczytania rzadkiego dziś egzemplarza (choć wydań było cztery, w tym dwa w Polsce Ludowej) i kto pokusi się o porównanie sztuki z jej literackim pierwowzorem...
Oczywiście, przedstawienie "sprawdza się" lub nie bez względu na te relacje, ale skoro rzecz dotyczy Wacława Berenta, pisarza o niemałej pozycji literackiej, członka przedwojennej Polskiej Akademii Literatury, którego książki bywały przedmiotem polonistycznych rozpraw, to przynajmniej recenzent sztuki nie oprze się pokusie odświeżenia znajomości z dawno zapomnianą lekturą, aby sobie i innym odpowiedzieć: jaki to użytek uczynił teatr z "Oziminy", ile jej zawdzięcza, a co, być może, zaprzepaszcza.
A czy jest to w ogóle rzecz "teatralna"? Z określonego powodu na pewno, ponieważ w naszej tradycji niejedna już towarzyska impreza, niejeden bal lub wesele dostarczyły pretekstu do obrachunku z postawami społeczeństwa. Sproszenie ludzi z odmiennych środowisk i kręgów w jednym czasie i miejscu, ma u nas jako "chwyt teatralny" przetarte ścieżki, osadza sprawę w ciągu rozwojowym polskiej historiozofii.
Jest jednak i bariera w postaci języka Berenta. Jeśli czytelnikowi, zwłaszcza dzisiejszemu, niełatwo przychodzi przedzierać się przez stylistykę młodopolszczyzny do której nie mamy szczególnego nabożeństwa, wiedząc z doświadczenia, że zbyt często utożsamiała się ona z werbalizmem, to cóż dopiero widzowi, który, nie mogąc "przytrzymać" tekstu wzrokiem, skazany jest na puszczanie znacznych jego partii mimo uszu.
Język Berenta jest przy tym czymś więcej niż u wielu mu współczesnych. Autor cyzeluje słowo dla uzyskania precyzji myśli i wyrazistości obrazu, z niezwykłą trafnością dobiegając zwłaszcza przymiotniki i sowicie wynagradza wytrwałemu czytelnikowi poniesione trudy. Przez opis zachowania postaci, jej ruchów, gestów, mimiki rejestruje niezwykle skrupulatnie i plastycznie, jak okiem obiektywu, zmienne stany uczuciowe, toteż czytając książkę mimo woli wyobrażałem sobie wiele sytuacji w zbliżeniu telewizyjnym, powątpiewając czy z perspektywy widowni "żywego" teatru napotka się wizualny odpowiednik dla opisowych walorów prozy Berenta.
Rzecz jasna - nie można znaleźć, gdyż adaptator Tadeusz Słobodzianek musiał "wypreparować" z tkanki słownej sam dialog, a zubożonym w ten sposób postaciom przypadła rola głosicieli poglądów i tez, a więc poniekąd publicystyczna. I chyba takie też mogłoby być zamierzenie: rezygnując z kreowania pełnowymiarowych postaci, przedstawić - przez dialogi i sytuacje - spojrzenie Berenta na moralno-ideową postawę społeczeństwa polskiego w ową noc karnawałową 1904 r. kiedy to uczestnikami pewnego warszawskiego balu wstrząsnęła naglą wieść o wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej, a za oknami pałacu dały się słyszeć odgłosy pierwszych manifestacji. Oto moment, który wydobywa na jaw prawdę o tym ,,co się komu w duszy gra" - pod powłoką towarzyskiego zakłamania i konwenansu, obowiązujących w tym bądź co bądź normalnym, bo powszednim życiu, wypełnionym dążeniami do "urządzenia się" i kariery, do wygodnego i bezpiecznego bytowania.
Nie bez powodu użyłem zwrotu z "Wesela", powieść stanowi bowiem jakby przedłużenie ciągnącego się w naszej literaturze dyskursu o przywarach Polaków, w którym rozbrzmiewa ten szczególny rodzaj gorzkiego patriotyzmu - jak choćby u Słowackiego, Wyspiańskiego, Żeromskiego - polegający na rozdrapywaniu ran, "by nie zabliźniały się błoną podłości". Stąd też tyle w "Oziminie" odwołań i aluzji do tego właśnie obrachunkowego nurtu.
Ale nie przekonuje mnie, wyrażany zazwyczaj pogląd, że Berent nie bierze niczyjej strony w sporze dwóch bohaterów o ideowe i moralne racje, że z obiektywizmem obserwatora pozwala ścierać się z sobą poglądom przeciwstawnym. Sadzę, że w "Oziminie" autor często angażuje się jednoznacznie, tyle tylko, że nie utożsamia się do końca z żadną z postaci, lecz powierza swoje myśli tym, które darzy wyraźną sympatią, a są nimi w równej mierze: Bolesław Zaremba, przenikliwy w bezlitosnej obserwacji balowego towarzystwa; profesor z Krakowa snujący swoje historiozoficzne refleksje; żona gospodarza Helena; przedstawiona nie bez zjadliwości operowa diva, wreszcie i carski pułkownik, którego surowe sądy o Polakach przyjmuje się jako zasłużoną prawdę, na tej samej literackiej zasadzie, która każe nam w pokorze przełykać opinie o Polakach wypowiadane przez Fryderyka Wielkiego w sztuce Nowaczyńskiego.
Pułkownik, który od czasów stłumienia powstania styczniowego przebywa stale pomiędzy Polakami, nie tyle spolonizował się, ile poczuł obywatelem "nadwiślańskiego kraju" swojej jakby bliższej ojczyzny, a reprezentując ideę słowianofilstwa (służącą caratowi za polityczne narzędzie) szczerze, bo z osobistych sympatii pragnął zjednać Polaków dla wspólnych w jego mniemaniu ogólnopaństwowych interesów, ubolewając przy tym - z pewnym rodzajem dobrodusznej przebiegłości - że się Polacy chcą dobrowolnie ruszczyć choć tylu już na emigracji sfrancuziało. To w książce wyjątkowo ważna postać.
Trzeba wyjaśnić, że w pierwszym akcie sztuki, który odpowiada dwom pierwszym częściom powieści (a cezurą jest moment wybuchu wojny) przekrój społeczeństwa jest ogromnie zawężony, dopiero w dalszym ciągu wzbogaca się nieco o drugoplanowe zresztą postacie z proletariatu. Większość balowego towarzystwa charakteryzuje się zobojętnianiem na sprawy społeczne czy wyzwoleńczonarodowe małostkowością osobistych aspiracji, atrofią woli połączoną ze snobistyczną i histeryczną egzaltacją wobec sztuki i artystów. Jak szyderczo zauważa profesor: "Wiek nie minął" kiedy to przodkowie obecnych na balu "harmaty zdobywali", a romantyczne niegdyś Polki, będące natchnieniem bojowników i poetów "dziś jałowieją z poczucia swej pospolitości".
Atmosferę niemocy i zniechęcenia (tak obcą niewiele wcześniejszym pozytywistom!) wyrażają też słowa Zaremby: "Nie warto niczego chcieć. Nie warto ku niczemu marzeniem nawet wybiegać". Wtóruje mu diva, która gościnnie bawi w kraju: "Tu wcale nie ma uczuć męskich, tu jest tylko sentymentalizm ckliwy, patos bolejący i tuż, tuż za nim mściwy szargający cynizm. Wszystko starcze". A dalej na nutę chochoła: "I tak tu u was w koło idzie, w błędne koło." Nie oszczędza też diva swoich rodaczek: "I jakże kobiety nie maja być jak najbardziej parafiańsko wysztucznione? Gęsi o geście królewien - to na całą Europę specjalność waszego tu chowu..."
Zbieżna z tym jest głębiej sięgającą, racjonalistyczna refleksja profesora: "Jestże to naprawdę błogosławieństwem dla narodu, że najwyższy ton jego twórczości i ostatnie wobec świata czyny dokonały się, czasu trafem, przez ducha romantyzmu i mistyki? Czy nie kieruje to najlepszych wciąż jeszcze ku przeszłości, czyniąc z nich prędzej czy później puchaczy po ruinach?"
W tym nieustannym wielogłosie stawiane diagnozy upatrują przyczyny powszechnego marazmu także we wpływach i oddziaływaniu sił obcych. Dla młodego człowieka, zapatrzonego we wzorzec życia zachodnich metropolii, na warszawskiej "prowincjonalności" wyciska ujemne piętno: "potrójna trucizna wschodniego samowara, wschodniego papierosa i wschodnich doktryn" (choć trudno dociec czy chodzi o doktryny nihilistyczne, mistyczne czy rewolucyjne i myślę że wyraża się w tym nieokreśloność stanowiska Berenta). Całkiem odmiennie widzi przyczyny psychicznego bezwładu pułkownik: "Wy tu nie tylko na swoją niemoc chorujecie, lecz na Rzymu zgrzybiałość, na Francji zniewieściałość, na Niemiec gruboskórne zmaterializowanie. Czorci wszystkich nacji swarzą się o duszę waszą." I dalej: "Ryją ludzie w ludzkich duszach, bo dzieła męskiego nie ma!".
I w tym właśnie u Berenta sedno sprawy. Niezdolność, a także brak sposobności do czynu, uzdrawiającego z niemocy woli, czynu - bez względu na cel, a nie jest nim rewolucja która jawi się jako działanie o dwuznacznej wartości moralnej, wyzwalające instynkty burzycielskie (choć przecież rozbudziły się dzięki niej również aspiracje wyzwoleńcze i niepodległościowe, co wyraża śpiewana za oknami "Warszawianka"). Nie rewolucja więc, lecz wojna, walka z otwartą przyłbicą na polu bitwy, więc choćby nawet ta wojna z Japonią pod rosyjskim sztandarem nabiera wymowy wielkiej sprawy i dlatego stary Komierowski, weteran narodowych powstań zapragnie teraz uścisnąć dłoń rosyjskiemu pułkownikowi, z którym bił się po przeciwnej stronie w powstaniu. Bo wojna to ów czyn "oczyszczający duszę", jak mawia pułkownik.
Na tym tle rysuje się pewna dwuznaczność postaci młodego Komierowskiego (osłonionego przez pułkownika przed poszukującymi go żandarmami!). Były katorżnik, obecny bojowiec rewolucji, którego charakteryzacja wskazuje jednak (maciejówka!), iż wysiadł z ruchu socjalistycznego "na przystanku Niepodległość", nie wierzy w żadne racjonalnec powody walki z caratem, nie wierzy nawet w lud, wierzy zawsze tylko w tych "dla których dostatecznym powodem jest własna dusza". Tam więc - zbrojny czyn bez względu na cel, tu zaś racjonalność celu podporządkowana jest motywacji moralno-psychologicznej, skrajnemu indywidualizmowi.
Dużo więc kłopotów interpretacyjnych przysporzyła książka adaptatorowi, choć uprościł je sobie przenosząc punkt ciężkości z rozdrapywania narodowych grzechów i win na niejako zagrożenie zewnętrzne, w niezgodzie, jak sądzę, z powieścią Berenta, o czym świadczy zwłaszcza akt II, w którym ujawniły się także utrzymane w tym duchu zabiegi reżyserskie Andrzeja Maja. Scena rewolucyjnego starcia przeniesiona zostaje z robotniczego Powiśla na Krakowskie Przedmieście, jakby za tropem myśli przechadzającego się po Powiślu profesora, który jednak tylko wyobraża sobie to miejsce pomiędzy postacią Chrystusa uginającego się pod krzyżem, a pomnikiem Kopernika, jako miejsce dla stolicy ważne, ale przecież o dwojakiej symbolice. Na scenie jawi się tylko Chrystus, i to z narodową flagą zatkniętą za krzyż, czego w powieści nie ma, nie ma więc też sytuacji, w której carski żandarm nakazuje Polakowi zdjąć flagę. Rozumiem zresztą obu panów: mała rzecz a cieszy, bo sugeruje publiczności, że już Wacław Berent itd.. itp...
Powieść zresztą zawiera liczne akcenty antyklerykalne (żeby nie powiedzieć antyreligijne), a wiara w zmartwychwstanie narodu wyraża się w symbolice mistyczno-biologicznej, są bowiem rozmyślania profesora o wiecznym odradzaniu się życia, o Demeter, Persefonie, Dionizosie, w tym oczywiście nadzieja też na zmartwychwstanie narodu, odzyskanie niepodległości (nawiązanie do Nocy Listopadowej). Ale - jeszcze nie teraz, nie przez rewolucję i tę wojnę z Japonią, lecz w nieokreślonej przyszłości, na mocy praw wspólnych przyrodzie i społeczeństwu.
Można i należy ubolewać, że tak widział rzeczy Berent, ale czy trzeba przypisywać zakończeniu powieści wyobrażania dalekie dosyć od intencji autora i wymowy jego książki?
I czy było to uzasadnione ze względów artystycznych? Chyba nie i może dlatego końcowe sceny mają posmak dość plakatowy.
"Oziminę" jednak przeczytać warto, jak w ogóle polską klasykę, której właściwe odczytywanie jest sprawą nieobojętną dla kulturalnych rewindykacji.