Od Moliera do Hemara
Jest dość ciemno, ledwo da się czytać gazetę. Jest też zimno; trzy kobiety na scenie okutane są w płaszcze i chusty. Na szczęście nikt nie chlipie w kącie. Jeśli to "próba rozwiązania mitologii", to pewno znów się nie powiedzie. U Herberta "bogowie zebrali się w baraku na przedmieściu"; była to dla nich sytuacja nowa i wielce stresująca. U Hemara trzy muzy zdają się być zadomowione w "racjonalnym społeczeństwie". Kiedy odkryły, że na widowni jest publiczność, Talia, Melpomena i Terpsychora z wyraźną ulgą zrzucają liche paletka i wracają do swej mitologicznej postaci. Przywołują dla nas spektakl, który pamiętają sprzed lat dwustu, ale widzą wszystko w odwrotnym niż my porządku.
"Szeleszczą w mroku zżółkłe afisze -
Widzę Moralność Pani Zapolskiej -
I w mgłach przyszłości oklaski słyszę -
Brawo Żółkowski!... Rapacki! Solski!...
W szklanej klepsydrze piasek się sączy,
Nikłe ziarenka złotego proszku -
I wszystko gdzieś przed okiem się kończy
Na jakimś Tangu... na jakimś Mrożku..."
Te dwie perspektywy współobecne w spektaklu wyznaczają też od razu dwie odrębne teatralne przestrzenie, które, chociaż mieszczą się obie w tej samej ramie i na jednej scenie, są w owej podwójności rozpoznawalne, jak zakłócony, obwiedziony podwójnym konturem, obraz telewizyjny. Przestrzeń pierwsza, tak skutecznie ewokowana przez muzy, daje się umiejscowić: to budynek Operalni wydzierżawiony przez króla Stanisława Augusta na siedzibę nowego teatru; ma też ona własną szczególną datę, 19 listopada 1765 roku. Odbyła się tam wtedy premiera sztuki Józefa Bielawskiego "Natręci" przerobionej z Molierowskiej krotochwili "Les Facheux". Choć fakt ten od dawna zwykło się uważać za inaugurujący dzieje narodowej sceny, nie uchroniło to autora przed kąśliwą oceną współczesnych, jak o tym świadczy "nagrobna" fraszka Węgierskiego: "Tu leży Bielawski, uszanujcie tę ciszę/ Bo jak się obudzi, komedię napisze".
Przestrzeń druga jawi się widzom "Pięknej Lucyndy" Mariana Hemara tym razem na scenie poznańskiego Teatru Nowego. Piszę "tym razem", gdyż wśród premierowej publiczności byli też, co prawda nieliczni, widzowie i aktorzy londyńskiej prapremiery sprzed dwudziestu pięciu lat. Hemarowa replika "Natrętów" była podówczas sukcesem, ponoć największym, emigracyjnego teatru. Jego to dzieje były, właśnie w listopadzie, przedmiotem odbywających się w Poznaniu "Dni Dramatu i Teatru Emigracyjnego". Wracajmy jednakże do "Pięknej Lucyndy". Osiemnastowieczną ramotkę o miłosnych perypetiach młodego hrabiego, zalotach jego wiekowego stryja do tej samej tytułowej piękności i przeszkadzających im natrętach opowiedział nam Hemar lekko i dowcipnie, a finezyjna kreska jego pastiszu obrysowała postacie i sytuacje przyciężkawego oryginału konturem żywym, wzbogaconym o teatralne doświadczenia dwóch kolejnych stuleci. Resztę zasług w przyczynieniu się do świetności poznańskiego przedstawienia przypisałbym w pierwszym rzędzie aktorskiemu zespołowi Teatru Nowego, a zaraz potem powściągliwej, acz nie stroniącej od inscenizacyjnych pomysłów, reżyserii Eugeniusza Korina, który oparł się jednak, licznym przy takiej okazji, pokusom przerysowań i przedobrzeń.
W aktorskim zespole prym wiodą muzy, które w zgodzie ze swoim mitologicznym przeznaczeniem nie tylko uskrzydlają poetów, ale czuwają także nad tokiem scenicznych działań; najczęściej dosłownie nad, gdyż reżyser potraktował poważnie pewne potoczne wyobrażenia i uruchomił całą teatralną maszynerię, by Talia i Melpomena mogły latać, co Kazimiera Nogajówna i Sława Kwaśniewska czynią z nieporównanym wdziękiem. Wiem, co mówię, bom ongiś oglądał Bronisława Pawlika wędrującego "pieszo w powietrzu", gdzież mu do ich helikońskiej lekkości. Gatunkowe prerogatywy każdej z trzech muz wyraziście zaakcentowane w gestykulacji i mimice znajdują trafną puentę w zabawnej scenie ze strzelbą; przysłowiowy ten rekwizyt, przy pomocy którego Melpomena próbuje skierować akcję w stronę bliskiej jej sercu tragedii, nie znajdzie tym razem zastosowania innego niż to, które przystoi mu w komedii - rozśmieszenia publiczności. Terpsychorze (jest nią Krystyna Feldman) na latanie już nie staje czasu; dwoi się i troi, bo na salonach potrzebna jest i służba. Czyniąc zadość mitologicznym obowiązkom muzy "poezji lekkiej i tańca" z tą samą werwą jest a to Wawrzonkiem, nieco spoufalonym sługą Faworskiego, a to znów Zuzanną, gosposią Utciszewskiej, prezentując przy okazji gamę swych znanych możliwości komicznych.
Zupełnie ziemskie rozterki przeżywają natomiast Lucynda (Maria Rybarczyk) i jej ciotka (Daniela Popławska), dając im wyraz w, jakby wyjętej z Hemarowego kabaretu, piosence "Kobieta się waha"; to przykład jeszcze jednej w tym spektaklu udanej próby rozszerzenia teatralnej zabawy na najbliższe autorowi tradycje przedwojennych teatrzyków. Językowy czy obyczajowy anachronizm uruchamia skojarzenia, które funkcjonując jak filmowa przebitka, włączają w tok przedstawienia inne teatralne światy, śmiesząc przy okazji przejęzyczeniem lub przeciwnie, dosłownością cytatu, jak owo sławne "gdy zobaczysz ciotkę swą, to jej się kłaniaj", która to kwestia kończy brawurową scenę Lucyndy i ciotki Utciszewskiej.
Męska część zespołu też radziła sobie niezgorzej z tą tak specyficzną materią, jaką stanowi zawsze teatr w teatrze, czego dowody dali zwłaszcza Mariusz Sabiniewicz (Faworski młodszy) i Witold Dębicki (Faworski starszy), a także dwaj z zachowanych przez Hemara natrętów - kontuszowy rębajło Wietrznikowski (Paweł Binkowski) i wyfraczony Skarbnik (Aleksander Machalica). Ci ostatni nie byli zresztą wcale aż tak zupełnymi reliktami czasów stanisławowskich, za jakich chętnie byśmy ich uważali. Niespodziewanie ta powtórka z kilku odległych w czasie teatralnych epizodów okazała się być spójną i stylową całością, o której, jak to bywa z pewnym rodzajem teatralnych partytur, nie można niczego podobnego powiedzieć, dopóki jakiś sprawny majster nie nada jej scenicznego kształtu. Ten, w który przyobleczono "Piękną Lucyndę" w Poznaniu, trafia celnie zarówno w oświeceniową solenność naszych teatralnych początków, jak i w beztroskie gadulstwo kilku późniejszych epok, co nie mogłoby się udać ani w połowie tak dobrze bez pełnej mobilizacji aktorskich i reżyserskich umiejętności. W Nowym to potrafią.