Mam dwie lewe ręce
Z aktorem Romanem Kłosowskim rozmawia Halina Warchulska-Karolczak.
Aktor o ogromnej vis comica. W komedii zagrał prawie wszystko, więc nie ma roli, o której marzy. Po "Czterdziestolatku" nikt nie mówił do niego inaczej niż Maliniak, co zresztą przyprawiało go o szewską pasję.
Halina Warchulska-Karolczak: - Czuje się Pan aktorem spełnionym?
Roman Kłosowski: - W tym zawodzie trudno mówić o czymś takim. Wydaje mi się jednak, iż to, że robi pani ze mną wywiad, że jestem rozpoznawalny, że były w moim życiu okresy, gdy czułem satysfakcję z tego, co robiłem, to można nazwać spełnieniem. Myślę, że biorąc pod uwagę moje warunki, zagrałem już wszystko, co można było zagrać.
- Był Pan postrzegany Jako aktor komediowy, a przecież zaczynał Pan od ról niekomediowych...
- Nigdy nie chciałem wyłącznie bawić i rozśmieszać. Gdy po szkole wyjechałem z Warszawy do Szczecina, zagrałem tytułową rolę w spektaklu "Szczęście Frania" Perzyńskiego i choć nie była to komedia, zauważyłem, że ludzie tłumili śmiech. Ukierunkowało mnie to jako aktora o komediowym zacięciu.
- Gdy zdawał Pan do szkoły teatralnej, Aleksander Zelwerowicz powiedział, że jest Pan postacią historyczną, gdyż pierwszy raz dostał się do szkoły człowiek o takiej posturze. Miał Pan kompleksy?
- Nie miałem i do dzisiaj ich nie mam, nawet w sprawach damsko-męskich. Nietypowość mojego wyglądu w jakiś sposób mnie wyróżniała. Gdy na scenie jest kilka osób, widz patrzy na tę jedną, nie najpiękniejszą, tylko na tę, która przyciąga uwagę.
- Zaskoczeniem było przejęcie przez Pana funkcji dyrektora Teatru Powszechnego w Łodzi. Dyrektor to powaga, surowość, a tu zjawia się Maliniak. Chyba nie ułatwiło to Panu zadania?
- W pewnym sensie nawet mi to pomogło. Gdy zacząłem grać Szwejka, ludzie przychodzili i pytali, czy tego Szwejka gra Maliniak. Później, gdy zagrałem już Szwejka i pojawiłem się l w następnej roli, przychodzili i pytali, czy to gra Szwejk. Zawsze chodziło mi o to, by przełamywać pewne stereotypy. Wydaje mi się, że w łódzkim teatrze mi się to udało. Za mojej dyrekcji był to jeden z lepszych teatrów. Przez sześć lat mogłem robić to, co mnie interesowało. Udało mi się zrealizować kilka pomysłów, które dotyczyły współczesności.
- Widzów przyciągało do teatru Pana nazwisko?
- Nie tylko. Ściągnąłem do Łodzi kilku świetnych reżyserów takich jak: Andrzej Kondratiuk, Janusz Zaorski, Tadeusz Junak, Grzegorz Królikiewicz. Była Lidia Zamków, która zrobiła trzy wybitne przedstawienia. Sam też zagrałem kilka znaczących ról.
- A jednak właśnie postura i niezwykła wręcz vis comica zadecydowały o Pana aktorskim wizerunku?
- Cóż, moją komediowość odkryła publiczność. Grałem bardzo serio, a ludzie pękali ze śmiechu. Trochę mnie to peszyło, ale uprzytomniło, że mam w sobie coś zabawnego. Teraz gospodaruję tym świadomie.
- Czy na co dzień też humor Pana nie opuszcza?
- Powiedziałbym o sobie: umiarkowany optymista. Jestem raczej człowiekiem pogodnym, lubię ludzi i wolę się uśmiechać niż smucić. Ale życie jest życiem. Wprawdzie nie straciłem życzliwości do świata, ale za to trochę pogody ducha.
- Od prawie pól wieku żyje Pan z tą samą żoną Krystyną. Pamięta Pan pierwszą randkę?
- Pamiętam. Zaproponowałem lody. Potem kupiłem pół litra pomarańczówki i zaprosiłem do siebie.
- Mieszkał Pan sam?
- Mieszkałem wtedy w Szczecinie w sublokatorskim pokoju pod opieką trzech wspaniały pań: Maryli, Łucji i Julii. Razem miały 220 lat.
- Pamięta Pan o rocznicach?
- Oczywiście! Zawsze kupuję kwiaty. Pamiętam datę ślubu: 12 kwietnia 1955 roku.
- Kto jest u Państwa głową domu?
- Zdecydowanie Krystyna. Dyrektor absolutny. Zresztą ja z przyjemnością się temu poddaję.
- Radzi się Pan żony przed podjęciem jakiś ważnych decyzji?
- Nie ma ważniejszej sprawy, w której bym się nie poradził. Nawet jesteśmy z tego znani wśród przyjaciół.
- Często się sprzeczacie?
- Kiedyś w ogóle, teraz to się zdarza. Odkąd jesteśmy na emeryturze i częściej przebywamy w domu, drobiazgi, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, teraz mnie denerwują. Zresztą żonę też.
- Kto pierwszy w Państwa domu wyciąga rękę do zgody?
- U nas nie ma cichych dni. Są tylko głośne chwile. Tak o nas mówi syn.
- Nie ma Pan wrażenia, że zbyt mało czasu poświęcał Pan rodzinie?
- Poświęcałem tyle, ile mogłem. Zawsze, mimo że dość intensywnie pracowałem, starałem się wciągnąć w to rodzinę. Zabierałem w plener, gdy kręciliśmy film. Zawsze razem spędzaliśmy urlopy.
- Podobno, żeby się Panu nie przewróciło w głowie od sukcesów, po spektaklu czekał na Pana kubeł ze śmieciami?
- Tak było. Kiedy po pracy wracałem do domu, czekały na mnie śmieci do
wyrzucenia.
- Czy oprócz wynoszenia śmieci pomagał Pan w domu?
- Nic nie umiem. Mam dwie lewe ręce. Mamy domek na wsi. Wszystko, co w nim jest, to zasługa żony. Nie wbiłem ani jednego gwoździa.
Roman Kłosowski - urodził się 14 lutego 1929 r. w Białej Podlaskiej. Absolwent Wydziału Aktorskiego, a potem Reżyserskiego warszawskiej PWST. W 1953 r. zadebiutował na scenie ("Szczęcie Frania") i na małym ekranie ("Celuloza"). Niewielu widzów wie, że wystąpił w produkcji Janusza Przymanowskiego "Czterej pancerni i pies". W kultowym już dziś serialu zagrał podchorążego Staśko, pojawiając się w zaledwie dwóch odcinkach.