Człowiek obok człowieka
SCENOGRAFIA sugeruje opuszczone, zaniedbane miejsce. Jakaś zabita deskami rudera. Na zewnątrz stary, choć stylowy, stolik i dwa krzesła. Przychodzi jeden człowiek. Jest sam, bardzo sam. Długo celebruje zdejmowanie rękawiczek. Czeka. Może na uśmiech słońca, może na drugiego człowieka. Po dłuższej chwili zjawia się inny dżentelmen, też wypłowiały, też niepewnie stąpający po ziemi. Rozpoczynają dialog. Angielski. O niczym. "Obmacują" słowami siebie. Szukają kontaktu. Przeskakują z wątku na wątek. Rozmowa się rwie. Już łapią nić porozumienia, ale po chwili umykają w swoje skorupki. Widz daje się wywieść w pole. Jest mu wesoło, chwilami bardzo wesoło. Ma złudzenie, iż uczestniczy w dość wysmakowanej komedii z teatru absurdu.
Ale oto pojawia się młody, przeraźliwie zidiociały osiłek. I dwie wynędzniałe jakby kobiety. Dżentelmenów bylibyśmy skłonni przypisać jeszcze do naszego świata. Pozostałej trójki już nie. I oto niespodzianka. Cała piątka jest jednak z jednego świata, którego widz nie chciałby uznać za własny. Jest już jednak "wrobiony" w pytanie, czy istnieje i gdzie przebiega granica między tymi światami? I coraz mniej ma ochoty do śmiechu. W drugiej części przedstawienia nie ma się jej wcale.
Bo też "Dom" nie jest na pewno komedią. Jeśli już ktoś potrzebuje koniecznie kwalifikować utwór, może umieścić go pośród tragedii. I może go nazwać tragedią o samotności albo o rozmijaniu się ludzi mimo prób wychodzenia sobie naprzeciw. W przedstawieniu odczuwamy to podwójnie. Na scenie niepowodzeniem kończą się próby kontaktu między bohaterami, podejmowane na różnych płaszczyznach: męskiej przyjaźni, sympatii męsko-damskiej; najłatwiej jednoczą się w agresji przeciwko jednemu ze swego grona, który im zakłóca i tak już chwiejną, niestabilną sytuację (wszędzie można znaleźć gorszego od siebie i triumfować z powodu własnej wyższości). Podobna sprawa toczy się między sceną i widownią, która też w tym przedstawieniu nie ma i nie będzie mieć autentycznego kontaktu z bohaterami. Odetnie się od nich albo śmiechem, albo litością. I chyba nie ma na to rady. I dlatego "Dom" jest tragedią. Bohaterowie są - wedle przyjętych norm - chorymi psychicznie, ale to niczego nie tłumaczy, ani nie upraszcza. W każdym razie nie chciał tego autor - David Storey. Szpital - ledwie pośrednio poprzez dialogi akcentowany jako miejsce akcji - równie dobrze może być metaforą o bardzo uogólniającej wymowie.
Przedstawienie "Domu" w Teatrze Polskim we Wrocławiu na Scenie Kameralnej, zrealizował pod opieką Zygmunta Hubnera student PWST Wiesław Górski. Jest to - według mnie - debiut nader udany i obiecujący. Bardzo rzetelnie wspomogli młodego reżysera aktorzy, z których każdy może sobie to przedstawienie zapisać na poczet swoich znaczących osiągnięć. Uniknęli uproszczeń i przejaskrawień, tworząc zindywidualizowane postaci o różnej skali "skażenia", o różnych doświadczeniach, kompleksach, przeżyciach, znaleźli wspólny mianownik, zachowali zbiorową dyscyplinę (bardzo ważne: życzę im, by w kolejnych przedstawieniach nie ulegli licznym w rym materiale pokusom i nie dali się ponieść żadnym żywiołom), ocierają się o granice, za którymi ich propozycje straciłyby dodatni znak jakości, ale ich nie przekraczają. Zastraszonego, miękkiego Harrego gra Bogusław Danielewski, elokwentnym, poddającym się zmiennej grze nastrojów Jackiem jest Igor Przegrodzki, suchą, ostrą i skrytą Marjorie kreuje Irena Remiszewska, rozhisteryzowaną, naładowaną temperamentem, wulgarną, a jakże ludzką Kathleen stworzyła Iga Mayr; "bezmózgim" Alfredem jest Adam Dzieszyński. Powtarzam - wszyscy na dużych plusach, co wysoko oceniła publiczność premierowego spektaklu, która swe długie brawa adresowała przede wszystkim do nich.