Za kulisami Hamleta
Nieszczęściem nowej sztuki Jerzego Żurka, "Po Hamlecie" jest jej bezpośrednia bliskość i przykładalność do szekspirowskiego arcydzieła. Trawestowanie dramaturgii Stratfordczyka, czerpanie z jego wątków, tematów, motywów, ma długą i zawiłą historię. Rzadko jednak autorzy poczynają sobie z Szekspirem tak bezczelnie, jak Żurek. Otóż na przykład Breśan w "Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna", pożytkując podstawowy motyw fabularny, na jego kanwie buduje sztukę absolutnie niezależną której akcje kontekst szekspirowski jedynie poszerza o dodatkowe warstwy znaczeń. Bezczelność Żurka dyskontuje się jednak tyle słabością utworu, ile jego siłą zarazem. Słabością, gdyż z Szekspirem się nie wygrywa i gdyby nie kładący się na dramat cień wielkiego dramaturga, cmokierskie kwękania na "Po Hamlecie" byłyby w ogóle nie na miejscu. Siłą natomiast dlatego, iż styl i stopień przegranej wobec Mistrza oddaje rangę sukcesu, stopień niezwykłości sztuki Żurka we współczesnym pejzażu dramaturgicznym.
Słyszałem od Kazimierza Dejmka, gdzie w związku z "Po Hamlecie" mogą Żurka całować Stoppard i Bond. Mniejsza, pewnie nie będą się z tym aktem uznania kwapić. Bezpośrednim natomiast dowodem, iż dramat ów trafia w sedno oczekiwań i nadziei polskiego teatru współczesnego, są aż trzy - opolska, warszawska w "Ateneum" i wrocławska w "Polskim" - premiery nowej sztuki, zaprezentowane w ciągu kilku zaledwie tygodni. Już po błyskotliwym debiucie Żurka - "Sto rąk, sto sztyletów" - mówiło się o talencie autora do efektownych pomysłów. Koncept umieszczenia akcji dramatu osnutego na epizodzie Powstania Listopadowego w ówczesnych "Rozmaitościach", gdzie idioci w czas Wielkiej Sprawy niby nigdy nic nadal grają i oglądają frasidło Seribe'a, był rzeczywiście przedni.
Na podobnie błyskotliwym, pomyśle wstępnym oparta jest również sztuka "Po Hamlecie". Atoli - i niepomiernie to istotniejsze - pomysły wstępne Żurka są jedynie znakomitymi punktami wyjścia do niepomiernie je przerastającej problematyki całości obydwu dramatów. Stanowią klamry, odbitki, od których autor rusza do intelektualnego boju o pryncypia.
Akcja "Po Hamlecie" rozgrywa się niejako za kulisami wypadków elsynorskich. Toczy się na konkurującym z Danią dworze norweskim. Sytuacja tu niemal identyczna: Fortynbras - Hamlet stracił ojca, jedynego powiernika posiada w Grothe'em - Horacym, państwem włada stryj poprzez przewrotnego Lizona - Poloniusza. On to właśnie wpada na szatański pomysł: wysyła do Elsynoru aktorów, z których jeden ma nocą zagrać... Ducha ojca Hamleta, czym - wedle słusznych kalkulacji Lizona - spowoduje zamęt, znany nam z relacji Szekspira.
Najsłabszy w "Hamlecie" pomysł dramaturgiczny, na którym tylu reżyserów wyłamało sobie zęby w wędrówce ku mglistym rejonom irracjonalizmu i duchologii, Żurek w pełni racjonalizuje; broni go tym samym, motywuje i wyprowadza zeń fascynujące konsekwencje. Na odwzorowanym przez kalkę Elsynoru dworze norweskim hamletowa tragedia Fortynbrasa przetoczy się w wersji, która by zachwyciła mistrza Bogusławskiego. I on w swej adaptacji nie pozwalał Hamletowi zginąć, kazał mu żyć dalej. A żyć, co potwierdza się w "Trenie Fortynbrasa", Herberta, wiele trudniej niż szlachetnie i efektownie umrzeć.
Fortynbras Żurka pójdzie na wojnę z Polską, ku wyższym celom poświęci Grothe'a, dzięki machiavellicznej przenikliwości Lizona zasiądzie na tronie duńskim, a rychło norweskim zapewne. I przegra w rezultacie - bo przegra swą czystość, uczciwość, jak nieuchronnie przegrywa ją każdy, kto wstępuje w zatrute rewiry Władzy. Tam, gdzie - jak pisał Wyspiański - Klaudiusz
"królestwo Danii pil z kielicha
i znał, że królów diadem jad
ozdabia".
Wrocławską wersję sztuki Piotr Paradowski zainscenizował niejako va banque - na wysokim szekspirowskim diapazonie, na scenie ogromnej, z całą szerokością kreatorskich gestów i rozległością płaszczyzn poetycko-metaforycznych. Zaleca się takie ujęcie wieloma pięknościami plastyki obrazów i inscenizatorskiego oddechu, Krystyna Kamler potężną przestrzeń sceny Teatru Polskiego pogłębia czarną pustką. Kiedy horyzont nieco unosi się i kędyś w dole widać przelewające się fale, czuje się szeroki nocny oddech nadmorskich plenerów. Złowrogich, falujących ekspresyjnymi podmuchami muzyki Bogusława Klimasa. Z rzadka tylko pojawiające się rekwizyty uzyskują wymiar metaforyczny, spadające nagle z góry i wbijające się w ziemię wokół Fortynbrasa dzidy, osaczają go nie tylko fizycznie; kiedy żołnierze otaczają Grothe'a, dzierżąc w dłoniach dzidy powiązane z sobą płóciennymi pasami, rozumie się, że Norwegia jest więzieniem. Jerzy Dominik jako Fortynbras i Krzysztof Globisz jako Grothe nie tylko imponują jako artyści, którzy po jednym roku pracy na scenie z powodzeniem dźwigają tak wielkie zadania aktorskie, ale co dla spektaklu istotniejsze, wraz z Lizonem Ferdynanda Matysika i Miłą Moniki Rasiewicz precyzyjnie i wiarygodnie wyartykułowują sensy przewrotnej opowieści Żurka.
A jednak coś w robocie reżyserskiej i aktorskich interpretacjach niepokoi. Efektowne plastyczne ozdobniki w postaci niemych scen i sformalizowane aż po odczłowieczenie traktowanie wielu sylwetek i postaci odrzuca oraz skłania do przekonania, że nie wszystko jednak można i trzeba "grać Grzegorzewskim", że prościej nie musiałoby równać się prostacko. I do tej jeszcze wiedzie konstatacja, iż sprawom wielkim a ważnym w teatrze bynajmniej nie jest konieczny rytm pogrzebu. I z kolei zadaje sobie człowiek pytanie, po jaką cholerę tak go straszą. Po co teatr pohukuje w mroku, kryje w nim ludzkie twarze, "trwoży, tumani, przestrasza", miast po prostu wyjść do widza-partnera twarzą w twarz i przekonać go w męskim dyskursie. Jest bowiem do czego.
Sztuka Żurka została wysnuta z akcji "Hamleta", lecz równocześnie jest bardzo szczególną, bezpośrednią interpretacją szekspirowskiego dzieła, swoistym doń komentarzem. Tu zresztą skryło się szalone dla "Po Hamlecie" niebezpieczeństwo: konieczność dokonania nieuchronnego przy każdej interpretacji wyboru, a więc i "zubożenia".
Bohaterowie Żurka podlegają drastycznemu w stosunku do szekspirowskich pierwowzorów ujednoznacznieniu. Grothe jest szlachetny i tylko szlachetny, Gildenstern i Rozenkranz to zdrajcy i tylko zdrajcy, Lizon podły a gnany nienawiścią i w nich się tylko wyczerpujący, Fortynbras zdradza siebie ewidentnie. Jedynie zakochana w nim Miła-Ofelia - aktorka, równocześnie konfidentka Lizona, nie wytrzymuje zawieruchy emocji i dla ratowania kochanka wiesza się na drzewie nad wodą. Innym samobójstwo nie w głowie - ich motywacje są proste, jednoznaczne. Stają się więc oni niejako modelami postaw tylko, pionkami Wielkiej Gry. I wali się cała wielopiętrowość konstrukcji, która u Szekspira jest tajemnicą wiecznej "prapremierowości" każdej kolejnej inscenizacji.
Zatem "Hamlet" jako Wielka Gra. O władzę oczywiście, ale ponad tą subiektywną optyką bohaterów, w planie ponadindywidualnym autorska próba wielkiej gry o interpretację Historii, o prawdę rządzących nią praw. Co czyni Historię - ciąg konieczności czy mozaika pałacowych intryg? - to pytanie Żurka, ale również generalne pytanie tragedyj i kronik Szekspira. I niechaj tej uniwersalnej problematyk; nie przysłaniają zdania w rodzaju: "Zwrócą się o pomoc, jeżeli tylko tego zapragniemy". Czytanie ich tylko w kategoriach jednoznacznych tylko - choć przecież także - bezpośrednich aluzji współczesnych byłoby zwykłym intelektualnym prostactwem.
Niemniej Historia jawi się u Żurka jako rezultat nie kończących się ciągów prowokacji. I w związku z tym można by dać "Po Hamlecie" podtytuł "reguły zbrodni". Reguły, pośród których marzenie Fortynbrasa o zachowaniu czystych rąk staje się tylko infantylną fikcją. Bowiem nieprawdziwa jest teza Lizona, wedle którego "Władza to najwyższa forma wolności". Wręcz przeciwnie - władza to najcięższa forma niewoli. Toteż myślowo sztuka Żurka na dobrą sprawę kończy się dla mnie na rozmowie Fortynbrasa z Grothe'em, który uświadamia księciu, iż skurwić się raz, choćby na chwilę, choćby ku celom wyższym, to zostać już kurwą na zawsze. Taka jest bowiem mechanika władzy, że kiedy się ją już posiądzie, celem "najwyższym" staje się jedynie walka o jej utrzymanie.
Fortynbras przez chwilę to pojmuje, "Władza - mówi - to najgorsza dziwka świata i nie będę się z nią zadawał". Lecz za chwilę wstąpi na komnaty Elsynoru. Martwe, zasiane trupami. Tekstem Szekspira Horacy opowie mu "tragiczną historię księcia Danii". Smutną, pouczającą. Aliści przed oczyma Fortynbrasa jaśnieje pusty tron - i książę ostatecznie rezygnuje z prawości na rzecz skuteczności. I on, kolejny, królestwo Danii będzie pić z kielicha, zapomni bowiem, "że królów diadem jad ozdabia". Zapomni i on, i jego nie kończące się szeregi następców...
Ten sam, co u Szekspira, przewód fabularny, ta sama - choć węższa - problematyka, lecz pointy i przesłania tylko jedne z Szekspira potencjalnie możliwych. Nie znaczy to bynajmniej, iżby błyskotliwy pomysł Żurka był bardziej efektowny niż efektywny. Skądże. Znaczy to tyle tylko, że "Po Hamlecie" jest w dramaturgii czymś na kształt tego, czym w teatrze jest każda znacząca inscenizacja Hamleta - wyborem i ujednoznaczniającą interpretacją. Hamleta i świata.
W ferworze interpretacji, pośród porównań z szekspirowskimi wariacjami Stopparda, Breśana czy Bonda, przy kruszeniu kopii o pokłady historiozoficzne, łatwo przegapić niebagatelną językową i stylową sztukę budowania przez Żurka dramatu w kategoriach spraw wielkich, które język giętki formą swą wygadać pragnie. Nie tylko pragnie - ale to czyni. Po "Stu rękach, stu sztyletach" można to było przeczuwać - teraz, po "Po Hamlecie" wiadomo: rośnie dramaturg wielkiego formatu, tak teatrowi polskiemu potrzebny. A że do Szekspira przegrywa i że przegrać potrafi - to także probierz skali jego talentu.