Artykuły

Zabawa w Zemstę

Zdarzały się "Zemsty" salonowe i siermiężna, zgryźliwe w tonie i wyraźnie moralizator­skie. Bywały też figlarne oraz rubaszne, zwrócone dosłownie ku publiczności, z szero­kim śmiechem - a takie odcinające się od wi­downi jakimś dystansem, znaczonym cudzysłowami uśmieszków lub wyczuwalnym w nad­miarze sarkazmem. No i po prostu - lepiej, albo gorzej grane. Śmieszne, nieśmieszne oraz pretensjonalne. Stylowe i bez stylu. Perfekcyjne zawodowo i skąpano w amatorszczyźnie czy sztampie. Urodziwe, pełne autentycznego wdzię­ku oraz koszmarne, na skutek fatalnego gustu i tandety artystycznej.

Ale dość tych wyliczanek. Utwory dramatycz­ne Aleksandra Fredry można odczytywać rozma­icie - na miarę własnej wyobraźni - po obu stronach teatralnej rampy. Jak je natomiast grać: komediowo, farsowo, wodewilowo, gro­teskowo? (czasem z dodatkiem tragi, lub też bez żadnych domieszek) o tym decyduje koncepcja realizatorska. I najważniejsza tu nie tyle sama czystość gatunku dramaturgii, ile sprawdzenie, czyli efekt zamysłu inscenizacyjnego. Zgodność wizji z rzeczywistością sceniczną. Naturalnie, pod pojęciem wizji w tym przypadku rozu­miem logiczno-skojarzeniową zgodność intencji autorskich z ich obrazowym i myślowym to­kiem ukazanym w teatrze. Bez względu na to, jak ową maszynerię rozkręcającą spektakl nazwiemy. Tak od strony formalno-tekstowej, jak i stylu przedstawienia w wykonaniu aktor­skim.

Napisawszy te słowa - powiedzmy: z myślą zabezpieczenia sobie i realizatorom przyszłych premier "Zemsty" swobody dalszych manewrów - pragnę zwrócić uwagę przede wszystkim na względność kryteriów (a i ocen także) podczas prób zaszeregowań danego zjawiska sceniczne­go do rzędu ustalonych z dawna schematów i kanonów. Wedle obowiązujących ponoć zaw­sze reguł gry. Otóż - w moim przekonaniu - te kanony oraz reguły istotnie obowiązują, lecz... nie zawsze i do pewnej tylko granicy. Miano­wicie, aż dotąd - dokąd takiej granicy nie przesunie jeszcze jedno doświadczenie scenicz­ne.

Właśnie za tego rodzaju doświadczenie uwa­żam kształt teatralny "Zemsty" w reżyserii An­drzeja Wajdy i oprawie scenograficznej Krysty­ny Zachwatowicz na Scenie Kameralnej STA­REGO TEATRU. Jest to pozornie spektakl puszczony na tzw. żywioł aktorski, ergo wy­dawałoby się - pozbawiony ręki sternika. Jak wynika z paru, opublikowanych dotychczas uwag krytycznych, przeczytanych uważnie przeze mnie - jedni podnoszą larum nad przed­stawieniem, w którym wykonawcy (markowi, co się zowie!) mizdrzą się do publiczki wręcz po kabotyńsku i otwierają, o zgrozo bez reży­serskich przeszkód, swe dusze szmirusów przed zaskoczoną widownią. Drudzy za to - głaszczą artystów pieszczotliwie, a dopiero na samym koniuszku poklepawszy po plecach Wajdę, gło­szą iż TĘ "Zemstę" tak zgrabnie dobrani akto­rzy zagraliby równie dobrze przy braku jakie­gokolwiek nadzoru. Myślę, że nie jest ani tak beznadziejnie, ani tak przepysznie. Choć raczej głos drugi byłby mi bliższy (częściowo) przy osądzie smakowitości widowiska.

Bo widowisko ma swój smak i smaczki, by­najmniej nie wzięte z powietrza, lecz wywodzą­ce się od pomysłu Wąjdy. Rzecz jasna, nie cały pomysł najeżałoby pochwalić za oryginal­ność, ale wystarczy do chwalenia i tyle, ile zmieścił w pewnych - poza paru ogranymi - chwytach, i gierkach, reżyser tej zabawy w "Zemstę". Gdyż tak rysuje mi się w odbiorze przewrotnie prosty (?) charakter owego przed­stawienia, opowiadającego zwykłą historyjkę z życia zwykłego wtenczas narodu szlacheckiego. Który to naród, poprzez m. in. czeladź, oficja­listów, murarzy - dziś już ze szlacheckości "wyzwolony", wcale się określonych cech własnych (choćby z epoki Fredry) nie wyzbył. Ale to żadne novum. Zabawa w "Zemstę" u Waj­dy polega na spłaszczeniu - jak chyba w całym naszym życiu przeciętnym - osobowości dramatis personae komedii. Jakież bowiem to "osoby dramatu"? Głupawe, lecz ogarnięte me­galomanią paniska zrujnowanego a podzielo­nego zamku, chytrusy wielkiej miary w swoim mniemaniu. Jeden (Cześnik Raptusiewicz) to zaściankowy rębajło-pieniacz, drugi (Rejent Milczek) jest kauzyperdą z parafiańszczyzny rodem, który jak może - a może naiwnie - nagina prawo dla osobistego zysku. Dwaj krę­tacze z gębami pełnymi frazesów bogoojczyźnianych, a wokół nich światek na tę samą lub jeszcze bardziej cymbalską modłę. Galerię za­ludniających ten światek istot nader osobli­wych (?) rozpoczyna samochwał mizernej konduity, Papkin: szczwany lis w skórze lwa wo­bec słabszych, zaś lizusowaty tchórz wobec mocniejszych od siebie (ale na zbliżonym, do swojego, poziomie umysłowym). Dalej - spry­tna na tle takiego otoczenia, ładniutka wdów­ka Podstolina, co chciałaby się wydać za byle konkurenta z majątkiem, a także zramolały ni to rezydent, ni totumfacki Cześnika - Dyndalski. Wreszcie listę zamyka para "amantów" pro­wincjonalnych: Klara, bratanica Raptusiewicza i Wacław, syn Milczka - oboje dopiero kandy­daci na karykaturalne portrety swych proto­plastów.

I tu dochodzimy do sedna sprawy, a raczej zabawy, zaproponowanej "Zemstą" przez Wajdę. Toż to sceniczna ekspozycja "Polaków portretu własnego" w krzywym zwierciadle! Farsowa, ugroteskowiona, płaska przeciętnością przyszłych pokoleń entuzjastów Izaury oraz swarliwa i obcesowa, jakby żywcem wyjęta z kolejek sklepowych, urzędów, sądów itp. Śmie­szy głupotą a jednocześnie poraża prostactwem ów portret zbiorowy, gdyż Wajda każe nam tę wystawę oglądać z pozycji Papkina. Niejako w TEATRZE PAPKINÓW WSZECHCZASÓW.

Tu dygresja. Piszę o spektaklu z "pierwszą" obsadą, ponieważ role dublowane niemal wszy­stkich czołowych postaci komedii nadają inny wymiar nie tylko psychologiczny, figurom dra­matu i sytuacjom między nimi, lecz także ro­dzajowi zabawy w Teatrzyku Papkina, gdzie króluje Jerzy Stuhr.

Stuhr - występujący ostatnio w trzech róż­nych rolach ze sztuk inscenizowanych przez Wajdę w Starym Teatrze - dwie może dziś za­pisać na konto prawdziwych kreacji! Świetny, poprzez skrywane za maską żartu okrucieństwo, urzędnik śledczy w "Zbrodni i karze" Dostojewskiego, niedobry oraz źle dobrany jako Szekspi­rowski Hamlet, i obecnie Papkin balansujący na granicy (ale tylko na granicy) przejaskrawień bliskich kiczowi, prezentuje farsowość wręcz doskonałą, wywołującą paroksyzmy śmiechu. I nie ma to nic wspólnego z tzw. grą pod pub­likę lub ze sznurowatymi ciągotami. Ani z przy­słowiowym już Wodzirejem. Kabotyństwo jest w tej roli środkiem artystycznej metody dema­skatorskiej małości ludzkiej tak tragicznie głupiej, że aż obezwładniająco humorystycznej. Powiedzmy zresztą otwarcie, że cała prawie konstrukcja scen i scenek tego - podszytego pastiszami komediowych konwencji czy parodią zgrywy - widowiska, w równie wydrwio­nych pospolitością i udawaniem ramkach dekoracyjno-kostiumowych, opiera się na swoistej żonglerce mistyfikacjami. Kto o tym zapomni na chwilę, może posądzać Wajdę o kiepski smak, aktorów o brak samokontroli, a Fredrę co naj­mniej o ubóstwo poetyckiej weny. No i oczy­wiście, popełni grubą omyłkę.

Jak wspomniałem, obie obsady są doborowe, choć nie każda postać ma swego dublera. Stąd można (należy) mówić o dwóch różnych obli­czach tej samej premiery. Wystarczy bowiem nadmienić, że w kontuszu Cześnika występuje Jerzy Bińczycki i Andrzej Buszewicz. Żupan Rejenta okrywa Andrzeja Kozaka i Jerzego Trelę. Podstoliną częściej bywa Anna Dymna niż Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Dwie Klary, to Beata Malczewska i Monika Rasiewicz. Wa­cławem dzielą się zgodnie Krzysztof Globisz i Paweł Kruszelnicki. Wreszcie jako Papkin - obok Jerzego Stuhra - ukazuje się na scenie Jerzy Radziwiłowicz. Bez "zamiennika" pozo­staje Dyndalski Wiktora Sadeckiego, murarze Rafała Jędrzejczyka i Ryszarda Łukowskiego oraz oficjaliści i służba po obu stronach sporne­go muru: Bolesław Brzozowski, Andrzej Hudziak, Romuald Marek i Bolesław Nowak.

Ponieważ nie zdążyłem jeszcze obejrzeć "dru­giej" obsady (myślę zresztą, że chyba przyjdzie przy takowej okazji powrócić i do "Zemsty", i do jej innej odmiany w widowisku Wajdy), zajmę się bodaj skrótowymi wizerunkami osób z arcykomicznej trupy Teatru Papkina-Stuhra: oto i Raptusiewicz (Jerzy Bińczycki) pan wo­dzący za nos Papkina, ale tak naprawdę to wzór dla Cześnika-chwalipięty, chyba mu za­zdroszczącego skrycie swady i umiejętności epistolarnych. Zazdrośnik, któremu służy tragifarsowa, tchórzliwa a nieszczęsna kreatura, chciałby zapewne być Papkinem ze swych marzeń - więc silnym tak, jak werbalne deklaracje (skądinąd wyśmiewane) tamtego. Może dlatego i tekst wy­głaszany przez Bińczyckiego nie zawsze brzmi czysto? Rejent Andrzeja Kozaka, to sunie przy­ziemnie, to podskakuje jak na sprężynce, ile­kroć uda mu się jakieś świństewko wyrządzić współwłaścicielowi chuderlawego zameczku. Mi­mo że sam nie jest ani na jotę lepszy, ani mą­drzejszy. Na mój gust, owe sprężynki mogłyby troszeczkę mniej rzucać się w oczy. Anna Dym­na (Podstolina) przedstawia tu również i swo­ją odmienioną twarz. Na szczęście, twarz sce­niczną - przy nie zmienionej aparycji. Choć za tą aparycją chowają się (w źrenicach i sprę­żeniu ciała) iście szelmowskie iskierki. Klara Beaty Malczewskiej oraz Wacław Krzysztofa Globisza, gdy pokazują się najpierw na tle jasnej kurtynki, przy wtórze ptasich treli - od razu wiadomo, że będą tworzyć pastiszową parę ko­chanków, jak Laura i Filon. Przedrzeźniających mody, prądy i style swych epok. Malczewska zaznaczy to rezolutną lekkością, podczas gdy Globisz w kapitalnym stopniowaniu rysunku postaci oraz nastroju, aż po tony buffo. To do­piero zabawa "Zemstą"! Prawdziwą za to mi­niaturkę wielkiej zabawy zademonstrował Wiktor Sadecki jako Dyndalski. Duże stare dziecko z wiechciami wąsów, ruchliwą, czerstwą gębą poczciwego głupola, zakochanego w sa­mym wyobrażeniu talentów, jakie widzi (z ko­nieczności) w nim Cześnik. Przepyszna to po­stać puentująca śmiech - nas z samych siebie. Chociaż w wersach "Zemsty"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji