Artykuły

Bez ponuractwa

- Nie jest ani aktorem komicznym, ani tragicznym. Dla mnie to aktor wybitny - mówił o nim Edward Dziewoński. Bawi nas do łez w "Daleko od noszy", ale do swojej pracy podchodzi bardzo poważnie. Z Krzysztofem Kowalewskim rozmawia Bogdan Kuncewicz.

- Czy uważa Pan, że aktorstwo to jest dobry sposób na życie?

- Nie, to nie jest żaden sposób na życie. To zawód. Aby go uprawiać, trzeba mieć pasję, a przynajmniej go lubić.

- Ale to dzięki aktorstwu wyzbył się Pan kompleksów i nieśmiałości?

- Niewątpliwie tak. Jako dziecko byłem bardzo nieśmiały. Zdając do szkoły teatralnej, musiałem pokonać pierwszy próg nieśmiałości. Taki egzamin to jest okrutny konkurs. Kandydat jest oceniany przez przypadkową grupę ludzi. W dodatku ich ocena w bardzo wielu przypadkach bywa nietrafna. Ja sam zdawałem na wydział aktorski dwa razy. Po pierwszym egzaminie spotkałem jednego z członków komisji, reżysera, który odradzał mi ponowny start. Wściekłem się i postanowiłem rok później znów spróbować. Tym razem się udało.

- Zdawai Pan, bo chciał udowodnić temu reżyserowi, że nie miał racji?

- Moja mama, Elżbieta Kowalewska, była aktorką, dorastałem wokół teatru.

- Ale w liceum raczej się Pan od teatru odżegnywał...

- Nie. Lubiłem teatr, często chodziłem na przedstawienia, jednak dosyć późno podjąłem decyzję, że chcę zostać aktorem. Nie lubiłem tylko imprez szkolnych, recytowania wierszy, bo to mnie krępowało. Wstydziłem się i uciekałem od tego.

- Do wszystkiego, także do siebie samego, podchodzi Pan z ogromnym dystansem. Nauczył się Pan tego, pracując jako aktor, a może jest to raczej efekt przemęczenia?

- Na pewno nie jest to wynik przemęczenia. Od przemęczenia traci się rozum, a mój dystans do świata jest właśnie efektem rozumnego podejścia do życia. Dystans po prostu trzeba mieć. To zdrowe. Wtedy przeżywa się mniej rozczarowań. Poza tym żyjemy przecież w oszalałym kraju, gdzie wszystko się kłębi, gdzie polityka w łeb nas bije, gdzie ciągle wymyślają nowe fiki miki, a afera goni aferę. Gdy się żyje w takim państwie, trzeba mieć dystans do siebie i do wszystkiego.

- Niemniej mógłby Pan poczuć się zmęczony. Od chwili ukończenia warszawskiej PWST w 1960 roku raczej nie miał Pan przestojów?

- To prawda. Cały czas gram w teatrze, jestem aktywny zawodowo także w innych dziedzinach.

- A czy pamięta Pan chwile wycieńczenia towarzyszące pracy nad kolejnymi rolami?

- Zawsze powtarzają się momenty kryzysu. Zawsze, gdy przygotowuję nową rolę. Dopiero, kiedy dochodzi do premiery i okazuje się, że poszło dobrze, pojawia się satysfakcja i przyjemność. I wtedy zapomina się o kryzysie.

- W jednym z pańskich wywiadów przeczytałem: "Lubię konkurować z tymi, których uważam za lepszych". Telly Savalasowi trzęsły się ręce, gdy stanął na planie obok wielkiego Burta Lancastera, a ten z kolei bał się Montgomery Clifta. A Panu zdarzyła się kiedyś podobna sytuacja?

- Stałem kiedyś na scenie, w spektaklu "Komediant" w warszawskim Teatrze Współczesnym, obok Tadeusza Łomnickiego. Niezwykle sobie to chwalę, ale nie byłem w takiej sytuacji, jak wspomniani aktorzy amerykańscy. Traktuję takie spotkania jako rodzaj fantastycznej przygody. Cały wysiłek wkładam w zadanie, jakie mam do wykonania. Poza tym obcowanie na scenie i w trakcie prób z tak silną osobowością szalenie wzbogaca. Powiedziałbym nawet, że ułatwia pracę, bowiem ten wspaniały partner "podrzuca" materiał. Dzięki indywidualności Tadeusza Łomnickiego odkryłem wtedy klucz do postaci, którą grałem. Oczywiście bywa tak, że jeden aktor z takiego spotkania skorzysta, a inny nie. Widziałem na scenie, obok Łomnickiego, młodego wtedy kolegę, kompletnie bezradnego, nieustannie fałszującego. Jednak obserwowałem też innych kolegów, którzy przy nim rozkwitali.

- Wynika z tego, że Pan rozkwita w towarzystwie wielkich osobowości. Może to świadczy o pewności siebie?

- Nie. To chyba nie jest pewność siebie. To raczej pełne zagłębienie się w konkretną pracę. Jeżeli przez cały czas pamiętałbym, że pracuję z kimś tak wybitnym, to szybko znalazłbym się w pozycji "na kolanach"... i do niczego bym nie doszedł. Mam do wykonania konkretne, jasno określone zadanie i mój wspaniały partner też oczekuje ode mnie profesjonalizmu i wsparcia.

- Słyszałem, że narzuca Pan sobie żelazną wręcz dyscyplinę. Podobno nie potrafiłby Pan wprost z atmosfery rozmowy, rozprężenia, które zazwyczaj panuje w garderobie, wyjść na scenę i zacząć grać?

- Przed przedstawieniem zawsze czytam tekst. Taki mam zwyczaj, koledzy o tym wiedzą. Rzeczywiście, nie potrafię z luźnej rozmowy wejść na scenę. Po prostu muszę psychicznie się do tego przygotować.

- Potrzebuje Pan wyciszenia?

- Potrzebuję naprawdę ogromnego skupienia. Zawsze, jeżeli w garderobie panowała atmosfera totalnego rozluźnienia, szedłem za kulisy i powtarzałem sobie tekst.

- Przed każdym wejściem na scenę wciąż odczuwa Pan ogromną tremę?

- Ogromną jak ogromną, ale tremę ciągle mam. Nawet jeżeli po raz któryś gram to samo przedstawienie, wcale nie znaczy to, że wchodzę do tej samej rzeki. Nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki.

- Zagrał Pan w takich filmach, jak m.in. "Kwiecień", "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", "Miś", "Rozmowy kontrolowane", "Misja specjalna". Czym po latach są dla Pana te role?

- One są, są... Scenariusze do filmów Stanisława Barei pisał Stanisław Tym, którego twórczość niezwykle cenię. Bardzo szanuję jego pogląd na ten kraj, na ludzi. Niezwykle odpowiadają mi również jego felietony, publikowane na łamach różnych pism. Zgadzam się z opiniami Staszka Tyma i odczuwam zawsze dużą satysfakcję, gdy mogę je prezentować.

- Pana życiową dewizą jest: "Nie przywiązywać wagi do dupereli. Żadnego ponuractwa. Tylko poczucie humoru może nas uratować".

- Ta dewiza również wiąże się z dystansem do życia. Poważnie traktuję to, co robię, ale siebie samego nie traktuję tak do końca poważnie. Szalenie ważne jest dla mnie, aby nie przywiązywać się sczególnie do swego utrwalonego wizerunku, bo nigdy nie wiadomo, czy na pewno jest on prawdziwy. A nawet jeśli jest, to w życiu wszystko się zmienia. Wszystko jest ruchome.

Wiele twarzy

Urodził się 20 marca 1937 r. w Warszawie. Absolwent statecznej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (1960 r.). Zadebiutował rok później rólką w "Krzyżakach". W ub.r. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

CIEKAWOSTKI

Krzysztof Kowalewski jest od lat podporą warszawskiego Teatru Współczesnego. Oglądamy go w kilku przedstawieniach. W kwietniu odbyła się premiera ostatniego, opartego na dwóch sztukach Sławomira Mrożka - "Czarowna noc" i "Męczeństwo Piotra OHeya". W roli głównej - Krzysztof Kowalewski!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji