Noc w Richmond
Godnie żyć to duża sztuka. Godnie umrzeć to sztuka jeszcze większa. Sztuką jest też zrobić na ten temat mądry spektakl.
Najnowsza premiera w Teatrze Nowym, to jednocześnie polska prapremiera "Królowej i Szekspira" niemieckiej pisarki Esther Vilar. Pewnej nocy AD 1603 królowa Anglii Elżbieta zaprasza do zamku Richmond gości: następcę tronu Jakuba VI, spragnioną scenicznej sławy lady Southwell. arcybiskupa Whitgift i Williama Szekspira. Mają oni uczestniczyć w niezwykłym spektaklu - samobójczej śmierci królowej, poprzedzonej jej rozrachunkiem z życiem i ze sobą.
Dramat wyreżyserowała Grażyna Dyląg, od lat mieszkająca i pracująca na Zachodzie. I to widać - zamiast pseudowizjonerstwa mamy profesjonalizm, zamiast epatowania własnym ja, mamy szacunek dla tekstu, aktora i widza.
Mimo niezbędnych skrótów, wszystko, co dzieje się na scenie ma swój czas, miejsce i uzasadnienie. Widz nie jest narażony na niecierpliwe wiercenie się w fotelu, bo całość ma tempo i trwa dwie godziny - razem z przerwą wypadającą dokładnie pośrodku.
Spektakl jest przypowieścią o umieraniu. Ale nawet najmądrzejszą przypowieść spłaszczyć może natrętne moralizatorstwo bądź wyciskanie łez. Tu była "szansa" na jedno i drugie. Obu paniom (autorce i reżyserce) udało się jednak zrównoważyć przejmujące sceny (wyznanie wiary królowej, śmierć jej ukochanych psów) szczyptą ironii i zdrowego humoru. Bo umieranie jest zwyczajne. I nikogo z nas nie minie.
Królową Elżbietą była Iwona Bielska. Nie piszę "zagrała", piszę "była". Jaka? Silna po monarszemu i słaba po kobiecemu. I bardzo samotna - mimo otaczających ją dworzan albo, jak kto woli, scenicznych partnerów. Sama dokonywała wyborów i ponosiła ich konsekwencje, wraz z tą ostateczną. Czy Iwonie Bielskiej uda się przełamać funkcjonujący w Polsce wizerunek Elżbiety z telewizyjnego serialu, czyli Glendy Jackson z głosem Aleksandry Śląskiej. Na pewno.
Szczególną rolę zagrał Mariusz Saniternik jako Szekspir - nie mówiąc ani słowa i stojąc najczęściej tyłem do publiczności. A jednak ta publiczność mogła wyczytać "z jego pleców", że on
jeden spośród gości zamku Richmond rozumie dramat Elżbiety, on jeden jest godnym jej partnerem.
Reszta była półcieniem. Nie tłem - każda z tych postaci wydobywana z mroku świeciła przez chwilę "światłem odbitym": ksiądz-dworzanin (arcybiskup Whitgift Ireneusza Kaskiewicza) zdradzał, że bardziej niż niebieskie pociąga go ziemskie królestwo, pierwsza naiwna (lady Southwell Katarzyny Krzanowskiej) kokietująca mistrza Williama swoimi aktorskimi możliwościami, przyszły król (Jakub VI Tomasza Karolaka), dla którego zdobycie tronu jest jednako ważne, jak poderwanie kolejnej panienki.
Na uznanie zasługuje ascetyczna scenografia Tomasza Polasika z królewskim łożem w centrum. Surowe wnętrze ze strzelistym oknem, za którym pada deszcz, podkreśla nastrój przemijania. Podobały mi się "nijakie" kostiumy autorstwa Elżbiety Terlikowskiej skontrastowane ze wspaniałą królewską suknią z epoki zapinaną na... rzepy. Przypadek? Nie wierzę. To bardzo współczesne przedstawienie.
Ars longa, vita brevis
Rozmowa z Esther Vilar
TOMASZ WYPYCH: Przed chwilą zakończyła się polska prapremiera Pani sztuki "Królowa i Szekspir". Jakie wrażenia po obejrzeniu swojego utworu w języku, którego Pani nie zna?
ESTHER VILAR: Pierwszy raz przeżyłam coś podobnego. Dzięki temu, że nie rozumiałam ani jednego słowa, mogłam całkowicie skupić się na reżyserii, ekspresji aktorów i pomysłach inscenizacyjnych. To fascynujące nowe przeżycie, kolejny dowód na potęgę teatru. Z przyjemnością zdecydowałabym się na coś podobnego, tak często, jak tylko będzie to możliwe. Zwłaszcza że jest już kilka polskich teatrów, które chcą wystawiać "Królową i Szekspira". Chętnie zamieszkałabym w Polsce, bo każdego autora cieszy takie zainteresowanie jego twórczością.
Dlaczego zdecydowała się Pani na przyjazd do Łodzi?
- Bardzo zaprzyjaźniłam się z Grażyną Dyląg, reżyserem spektaklu, i Bożeną Intrator, poetką i tłumaczką. Znam twórczość Gombrowicza, jest mi bliski w sposobie myślenia i oglądania świata, ja także mieszkałam w Argentynie. I byłam ciekawa, jak to wszystko będzie wyglądać. Nie zawiodłam się.
"Królowa i Szekspir" to opowieść o godnym umieraniu. Czy Pani boi się śmierci?
- Jeszcze jak! Gdyby było inaczej, nie napisałabym tej sztuki. Jak większość ludzi kocham życie, cieszę się nim i chciałabym żyć jak najdłużej. Chociaż są pewnie ludzie, którzy nie kochają życia, mniej się nim cieszą i tym samym mniej boją się śmierci. To ci, którzy mocno wierzą w coś po tamtej stronie, a także osoby cierpiące na depresję. Oni często sami chcą odejść. Ja z pewnością do nich nie należę.
Czy to z powodu lęku przed śmiercią zrezygnowała Pani z zawodu lekarza?
- Tak. Także obawa przed tym, że obcując ze śmiercią znieczulę się na nią i na ludzkie cierpienie. Dlatego napisałam sztukę o sztuce umierania. Ale nie jest to sztuka feministyczna, chociaż tak bywa odczytywana ze względu na osobę bohaterki. Elżbieta, królowa Anglii, była protoplastką feministek. To jedna z pierwszych prawdziwie niezależnych kobiet w dziejach ludzkości.
Elżbieta umierając uznała prymat sztuki nad władzą. Historia boleśnie uczy nas jednak, że politycy tego nie rozumieją, przez świat przetaczają się kolejne wojny... Czy zatem Pani tekst nie jest głosem wołającego na puszczy?
- Wyższość sztuki nad władzą jest tak naprawdę jedyną wiarą królowej Elżbiety. To z pozoru paradoks, bo przecież ona kochała władzę. Ale była też bardzo mądrą i wrażliwą kobietą. "Królowa i Szekspir" nie jest moim głosem bezsilności, ale prośbą o opamiętanie. Politycy powinni zrozumieć, że to, co robią, jest bardzo doczesne. Wieki przetrwa coś zupełnie innego. Wiem, że w Polsce jest gorący czas w polityce. Wiem też, że sztuka ma niewielki wpływ na władzę, natomiast władza ma wielki wpływ na sztukę. Per saldo jednak sztuka i kultura są górą. Na szczęście.
Dlaczego więc w Pani sztuce William Szekspir, jeden z największych artystów wszech czasów, nie mówi ani słowa?
- Nigdy nie ośmieliłabym się włożyć swoich słów w usta tak genialnego pisarza.