Czego nie widać
"Jak ja nie cierpię sardynek". Gdyby takie zdanie wypowiedział Wiesław Drzewicz - grający Selsdona Mowbraya, czyli nasz ukochany Gargamel - wszystko byłoby jasne. Że jestem w Teatrze Komedia, że przede mną trzy odsłony pełne humoru i żartu. Ale takie zdanie nie pada. Zamiast tego na scenę ciągle spadają sardynki. Pojedyncze i całe talerze. Tłuste i duże. Znikają i pojawiają się. Zupełnie jak w naszych sklepach rybnych. Ale czy z tak błahego powodu trzeba pisać farsę? Dopiero po chwili my, widzowie orientujemy się że podglądamy próbę w teatrze. Że jest to stary jak świat chwyt, teatr w teatrze. Przed nami aktorzy jakiegoś prowincjonalnego angielskiego teatrzyku. Próba generalna. Całość rozpoczyna się koszmarnie. Krystyna Sienkiewicz jako Dotty Otley mizdrzy się, robi słodkie oczy do telefonu. Aktorzy nazywają to "ogrywaniem" telefonu. Pozostała siódemka z owej trupy teatralnej zupełnie nie może sobie poradzić z prostym i banalnym tekstem. W czasie przerwy po pierwszym akcie przejrzałam program. Obok życiorysu autora tekstu, angielskiego dziennikarza, reportera i pisarza w jednej osobie, czyli Michaela Frayna - streszczenia innych sztuk. I same pochwały. Wśród nich z pewnym zdziwieniem przeczytałam superrecenzję. Otóż James Frenton z "Sunday Times" napisał: że jest to "jedna z najdowcipniejszych sztuk, jakie kiedykolwiek widziałem. To wielka farsa - nie dla intelektualistów i nie dla prostaków, ale dla wszystkich - farsa, która podobałaby się Kierkegardowi, choć jego ojcu chyba nie".
Nieco zdezorientowana różnicą między tym, co widziałam w pierwszym akcie a oceną w programie, postanowiłam zaryzykować. I miast pierzchnąć z teatru, grzecznie wróciłam na widownię... mając nadzieję, że za chwilę stanę się świadkiem cudu. Na scenie zobaczę megafarsę.
Akt drugi. Aktorzy wypowiadają prawie ten sam tekst, tylko że teraz sytuacja się odwraca razem z dekoracjami. Oglądamy premierę wcześniej przygotowanej sztuki, tylko że tym razem od strony kulis. Trwają ostatnie przygotowania. Złośliwie giną rekwizyty i... aktorzy. Dzwonki wzywają publiczność na widownię. A za kulisami kolejna wielka afera. Mieszają się sprawy zawodowe z osobistymi, przybywa gagów, ale ta prawdziwa widownia, z tej strony rampy, śmieje się półgębkiem. Oszczędnie. I znów przerwa.
Trzeci akt. Aktorzy po raz trzeci mówią prawie ten sam tekst, ale już do nas jako głównych i jedynych widzów. Jesteśmy na kolejnym z rzędu przedstawieniu. Niby podobnym do poprzednich, ale jest w nim jeszcze więcej pomyłek, wpadek, przejęzyczeń i złośliwości losu. I jest... farsowo. Ale nikt z naszej widowni nie płacze ze śmiechu, nie płynie makijaż. "Czego nie widać" nie wzbudza specjalnych emocji. No chyba, że ktoś nie cierpi sardynek.
Na marginesie tej sztuki rodzi się pytanie. Czy faktycznie angielskie poczucie humoru tak bardzo różni się od naszego? Czy przypadkiem, w trakcie tłumaczenia nie wkradł się błąd zaciemniający żart? A może w tej sztuce są docinki, złośliwości i ploteczki o sprawach, o których nie mamy pojęcia, a które czytelne są tylko nad Tamizą. I tak w "Komedii" odbyła się premiera, w której część widowni śmieje się z tego, czego nie było. A reszta - czeka na prawdziwie śmieszną farsę na miarę naszych czasów.