Mefisto z tingel-tanglu
To nie było dobre przedstawienie. A już na pewno nie na miarę firmy jaką jest Teatr Powszechny w Warszawie. A szkoda. Powieść Klausa Manna najstarszego syna wielkiego Tomasza, spopularyzowana została przez film koprodukcji węgiersko - zachodnioniemieckiej, w reżyserii ISTVANA SZABO, znany dobrze i polskiemu widzowi.
Wokół powieści wybuchł skandal, uważano bowiem, że Klaus Mann opisał karierę niemieckiego aktora Gustafa Grundgensa. Bohater powieści Hendrik Hofgen jest hamburskim aktorem, który robi gwałtowną karierę za czasów hitleryzmu za cenę podporządkowania się artystycznej ideologii nazizmu. Tytuł jest chyba, co podchwycił autor adaptacji, ironiczny, bo choć Hofgen, przybiera pozy demoniczne, pozostaje aktorem drugorzędnym, z przebłyskami talentu, bez charakteru i staje się dość łatwym łupem, dla brunatnej bestii. Diabeł zaś jest skrajnością zła, ale charakteru nie można mu odmówić.
W przedstawieniu warszawskim, Hofgen, co konsekwentnie podkreślał grający tę rolę Tadeusz Huk, jest kwintesencją kabotynizmu i mierności, jego moralność, jego reżyserskie i aktorskie pomysły, jego właściwie - beztalencie genialnie niemal przez Huka pokazane, stawia pod znakiem zapytania właściwy problem powieści - osaczanie i niszczenie moralnej i artystycznej indywidualności twórcy, przez brutalne, aż psychologicznie przemyślane, działanie ośrodków przemocy. Na tym tle bardzo dobrze zagrana przez Anielę Świderską Lotta Liliental jest poczciwą mieszczką, a Premier - Gustawa Lutkiewicza ma gesty niemal patriarchalne, a przecież pierwowzorem tej postaci był sam Goering. Zresztą nie najlepiej w tej roli, i w tym przedstawieniu czuł się znakomity aktor.
Reżyser ma pomysły. I to jakie, choć nie wykraczające po potraktowane parodystycznie, mające olśnić widza, epizody kabaretowe. Wykpienie szmiry tak, by jednocześnie wykorzystać jej całą atrakcyjność wizualną no i ten smaczek... Wszystko jest tu efektowne i powierzchowne, wszystko właściwie, wykpione od sztuki komercyjnej z pogłoskami wygasającego modernizmu po parodię sztuki proletariackiej. Po scenie buszują dwie aktorki - straszydełka, komentujące akcję i perypetie bohaterów, zaś tak ładnie w filmie zarysowana postać Racheli Mohrenwitz - dzikiej, pełnej temperamentu, ale i wrażliwej, kazano Monice Sołubiance zastąpić stworem przypominającym dziką kotkę w marcu. Świetni aktorzy, jak wspomniany już Gustaw Lutkiewicz, Bronisław Pawlik (Dyrektor Schmitz) Joanna Żółkowska (Nicoletta), Jerzy Przybylski. (Radca Bruckner) i inni zabłysnęli raz czy drugi, w epizodach, ale nie zdołali uratować przedstawienia. Cóż pomogą pomysły, jeśli nie złożą się one na klarowną, a nie prostacką bynajmniej całość. Nie wystarczy kpina, nawet dobrze pomyślany persyflarz, gdy otwiera się połę właśnie dla tych, którzy w imię wypalania "zgnilizny" - niszczą kulturę.