Mefisto Michała Ratyńskiego
Jak pisać o tym spektaklu, żeby nie zrobić przykrości dobremu teatrowi, aktorom i początkującemu reżyserowi. Nie widzę sposobu. Więc krótko. Jest to historia "rollenfressera". Tylko tyle i prawie nic ponadto. Myślę, że nie warto zaprzątać uwagi widzów karierą pazernego aktora, bez względu na czasy, w których występował na scenie. Michał Ratyński opowiedział historię Hofgena metodą Franka Kimono: "więc gaz do dechy i wypuszczam czad z aparatury, co ma 1000 wat". "Aparatura" w Teatrze Powszechnym ma przynajmniej o 500 wat za dużo i dlatego rzęzi, szumi, skrzypi, wydaje tragikomiczne dźwięki. A poza tym nie mieści się na scenie: źle widać, panie reżyserze. Michałowi Ratyńskiemu brakuje jeszcze w pracy wszystkiego, z wyjątkiem pomysłów i dobrego samopoczucia. Pomysły jak pomysły. Są wśród nich lepsze i gorsze, większość drażni tandetną ilustracyjnością, ale może kiedyś w twórczości Ratyńskiego przestaną być pomysłami, reżyserskimi haftami i ornamentami i przekształcą się w organiczne elementy spektakli. Gorsza sprawa z samopoczuciem reżysera, wyczuwalnym w każdej niemal scenie. Dlatego leję kubeł zimnej wody i piszę, że spektakl jest pozbawiony rytmu i stylistycznej konsekwencji, nachalny w wyrazie, pełen banałów i schematów myślowych, że zawarte w nim wyobrażenie o niemieckim ekspresjonizmie jest więcej niż powierzchowne, że aktorzy grają w różnych konwencjach, że niektóre kostiumy są fatalne, a inne źle uszyte... Starczy.
Dobra rola Anieli Świderskiej, godna szacunku, chociaż monotonna, praca Tadeusza Huka, obiecujące występy młodych aktorów Pieczyńskiej i Trąbczyńskiego, poprawny epizod Pawlika i to już chyba wszystko, co można zapamiętać z tego przedstawienia. To smutne, że tylko tyle. Ale może po "Mefiście" w Teatrze Powszechnym i lekturze dobrego jak zwykle programu ktoś jednak wróci do powieści Klausa Manna, obejrzy film Szabó, poczyta o Grundgensie i zacznie z tego wyprowadzać wnioski. Warto. Ja w każdym razie tak zrobiłem i nie żałuję.