Chwila dziwnie osobliwa
,,Wesele" Hanuszkiewicza jest jednak "Weselem" Wyspiańskiego. Mimo że inscenizator poobcinał tekst przystosowując go do swojej wizji teatralnej (oczywiście skróty zawsze się robi, ale tu są one bardzo drastyczne, wyleciało też całkowicie kilka postaci, a kilka połączono w jedną); mimo że poprzestawiał i poszatkował kilka scen (ale nie tak wiele, głównie sceny z Nosem, które przeszły z trzeciego do drugiego aktu i stały się jakby komentarzami i intermediami między poszczególnymi wizjami); mimo że świadomie przeciwstawił się dotychczasowej tradycji teatralnej i z góry naraził się wyznawcom zasady: "świętości nie szargać!" (zresztą w programie szeroko i przekonująco przypomniał, że ta świętość-tradycja opiera się na bardzo nikłych podstawach).
Przedstawienie w Teatrze Powszechnym - obok aprobaty - może budzić w pewnych szczegółach sprzeciw, w innych dyskusję czy wątpliwości. Ale ważne jest wrażenie całości: z teatru wychodzimy zafascynowani poezją Wyspiańskiego (malkontent powie, że ta poezja jest cudowna - to prawda - i że musi działać w każdym, nawet najgorszym przedstawieniu - ale to nieprawda); z przeświadczeniem, że myśl i nastrój tego genialnego dramatu zostały nam jasno podane; z odczuciem, że obcowaliśmy z dziełem wielkim, jedynym w swoim rodzaju w całej naszej literaturze, przedziwnym w połączeniu tragedii z satyrą, najczystszej poezji z politycznym pamfletem na znieczulicę, zakłamanie frazesem, niemoc czynu, bałamucenie się narodowe. Jeżeli takie jest wrażenie całości, to można uznać przedstawienie za sukces. Będzie się ono liczyło w dziejach inscenizacji "Wesela". Należy do tych spektaklów, które trzeba zobaczyć. I chyba publiczność tym razem tłumnie powędruje na Pragę. Nie będzie tego żałowała.
Punkt wyjścia inscenizacji Hanuszkiewicza wiąże się z tradycją. A więc szopka, krakowska szopka, którą Adam Kilian pięknie i wiernie wybudował na scenie; równie pięknie przyodział jej postacie w bajecznie kolorowe kostiumy. Ale ta szopka przeszła już przez doświadczenia współczesnego teatru, przez "Zielony Balonik" i "Zieloną Gęś" i bardzo delikatną zresztą, nowoczesną groteskę z uproszczonym gestem, syntetycznością gry, daleką od drobiazgowego realizmu obyczajowego czy psychologicznego. Na pustej scenie szopki i na niemal ciągle ruchomej tarczy przesuwają s;ę kukiełkowe postacie, w luźnych dialogach-obrazkach. Może tego ruchu jest za wiele, w tym dreptaniu zaciera się chwilami rytm wiersza. Ale pointy poszczególnych rozmów - luźno ułożonych także w samym utworze - dobrze się uwydatniają. I co chwila: "raz do koła", wszystkie pary tańczą. Weselny nastrój narasta, chata roztańczona i rozśpiewana. Goście rozbawieni i podchmieleni zapraszają do środka Chochola...
W "Weselu" Chochoł przychodzi. W Teatrze Powszechnym przychodzi nie Chochoł, ale Wojciech Siemion. Nie tylko aranżuje "co się komu w duszy gra", ale sam odtwarza wszystkie ukazujące się widma - czując się zresztą niewątpliwie lepiej jako błazen niż jako hetman czy rycerz.
Zapewne reżyserowi szło o pewne uproszczenie całej tej sprawy i łatwiejszą jej zrozumiałość. Istotnie nastąpiło uproszczenie, ale w złym tego słowa znaczeniu. I całkiem niepotrzebnie, bo przecież nie chodzi tu tylko o oszczędności obsadowe. Nikt też chyba nie będzie przekonywał, że to jest w duchu utworu, że Wyspiańskiemu marzyła się taka komasacja. Wyprowadził on poszczególne wizje z konkretnych obrazów i myśli; takie "poprawianie" autora nie ma sensu. I teatralnie to się nie sprawdziło. Można się zgodzić, że wizje te są jakąś formą kompromitacji osób, którym się ukazują. Ale nie wynika z tego, że należy je (wizje, nie osoby) pokazywać humorystycznie. Siemion wypowiada wezwania Wernyhory na wesoło, z kpinami, niby Gżegżółka z Gałczyńskiego, przenosi "Wesele" na inną płaszczyznę artystyczną. Można też wątpić, czy Gospodarz (bardzo dobrze gra go MIECZYSŁAW SERWIŃSKI) dałby się zwieść takim majakom, zważywszy nawet, że był podpity. Jest to więc nielogiczne w samym przedstawieniu. W sumie zaś nie ma tu ani Chochoła, ani Stańczyka, ani Hetmana, ani Rycerza, ani Szeli - jest tylko Siemion, a tego Wyspiański też nie mógł przewidzieć.
Drugi akt "Wesela" z wizjami zawsze był najtrudniejszy w realizacji. Zasadnicza koncepcja Hanuszkiewicza (majaczenia kompromitujące bohaterów) jest słuszna, ale jej wyraz teatralny zawiódł. Potem akt trzeci aż do końcowego - letargicznego - tańca miał wiele prawdziwych piękności, nastroju i wyrazu. Śliczna scenka z rozmową o Polsce i sercu zabłysła jak czystej wody klejnot dzięki Zofii Kucównie (Panna Młoda) i Adamowi Hanuszkiewiczowi (Poeta), którzy zresztą stworzyli najlepsze kreacje aktorskie w tym przedstawieniu. Zaraz obok nich postawiłbym Ewę Wawrzoń, bardzo interesującą, ładnie i inteligentnie mówiącą wiersz Marynę. Rachel w wykonaniu Wiesławy Mazurkiewicz wypadła trochę bezbarwnie, być może z powodu zmniejszenia znaczenia tej roli w tak ujętym przedstawieniu. Bardzo dobra była Teofila Koronkiewicz jako Klimina. Z mężczyzn - poza już wspomnianymi - wymienić trzeba dwóch młodych: Jacka Mayzela (Jasiek) i Janusza Bukowskiego (Kasper), a także Wojciecha Rajewskiego (Żyd) i Ludwika Michałowskiego (Czepiec). Leszek Ostrowski starał się jak mógł by stworzyć przekonującą postać Pana Młodego. W ogóle zaś wszyscy aktorzy, których nie sposób tu wymienić, dostrajali się dobrze do ogólnego tonu przedstawienia interesującego, choć można o nim powiedzieć wraz z Wyspiańskim, że to "chwila dziwnie osobliwa...".