W cieniu Czechowa
Tego rodzaju sztuki w teatrze TV sprawdzają się najłatwiej. Naturalistyczny realizm, jedność czasu, miejsca i akcji, w miarę zwyczajni bohaterowie. Czasami, jeśli autor da reżyserowi i aktorom tę szansę - odrobina poezji, w wydaniu raczej sentymentalnym. Samo życie. Tennessee Williams należy do grupy tych dramaturgów amerykańskich, których dzieła, poza ich własnym krajem, największą popularnością cieszyły się w pierwszym dwudziestopięcioleciu po II wojnie światowej.
"Szklana menażeria", której amerykańska premiera odbyła się w 1945 roku, napisana jest bez zarzutu i szlachetna w wymowie. Zawarte w niej spostrzeżenia społeczne i egzystencjalne zostały już jednak wielokrotnie powielone (bądź pogłębione) w późniejszych dziełach teatralnych, filmowych, prozatorskich. Co więcej, nawet u poprzedników Williamsa - np. Czechowa, czy Ibsena, odnajdujemy więcej ideowych, psychologicznych bądź czysto artystycznych wymiarów. I poczucia poezji lub antypoezji, bez których zajmowanie się twórczością w ogóle nie ma sensu.
U Williamsa, podobnie jak u wielu innych Amerykanów, niby-symbolika i niby-poezja podejrzanie łatwo ociera się o ckliwość uczuciową i smętne pretensje społeczne. Tym bardziej że bohaterowie Williamsa, oprócz pielęgnowania pretensji życiowych i snucia przelotnych planów, nic istotnego nie czynią, by swój los poprawić. Byliby przegrani w każdym systemie społecznym. Przypomina to postacie Czechowowskie, które większość nieszczęść mają wpisane w swoje własne osobowości. Nawet o tym nie wiedząc. To jeszcze bardziej tragiczne. A mówiąc uczciwe - bardziej żałosne. Oglądając Williamsa, nieodparcie myśli się o Czechowie, który pracował jednak o piętro wyżej.
Tylko niektórym z największych pisarzy amerykańskich udawało się (i tak jest nadal) w porywach i dosyć fragmentarycznie popchnąć historię dramatu o parę centymetrów. To, że kilka awangardowych zespołów teatralnych z lat sześćdziesiątych swoją działalnością wyraźnie zmniejszyło amerykańskie zadłużenie, to inna sprawa. Dzisiaj historia teatru coraz rzadziej zależy od historii dramatu. Mimo że "Szklana menażeria" jest atrakcyjnym materiałem dla aktorów, a dla reżysera okazją do przeprowadzenia subtelnej analizy psychologicznej postaci i ich wzajemnych relacji - co bardziej wyrobionego widza może nieco zanudzić zbyt zachowawcza forma całości i, co z tego, że zamierzona, codzienność treści.
Williamsa można wystawić bardziej lub mniej naturalistycznie, mniej lub bardziej wyeksponować walor społeczny bądź egzystencjalny. Barbara Borys-Damięcka bezpiecznie wybrała środek i w realizacji takiego akurat wariantu była konsekwentna. Ponad poprawność spektaklu wyraźnie wyrastała młoda aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie - Małgorzata Rudzka, grająca ułomną fizycznie, ale bogatą duchem, pełną mrocznej i świetlistej zarazem tajemnicy dziewczynę. Tylko jej pojawianie się na ekranie dodawało zarówno Williamsowi, jak i całemu spektaklowi coś z innego wymiaru - magnetyczną poezję, niebanalnie realistyczny tragizm i jakąś nieprawdopodobną niemożliwą a jednak niezbędną do istnienia nadzieję. Nie jestem pierwszym krytykiem, który Małgorzacie Rudzkiej wróży aktorstwo największego formatu, oparte raczej nabyciu aniżeli na graniu. Ci, którzy bywają w Teatrze Dramatycznym i widzieli ją w "Mewie" Czechowa, wiedzą, że nie przesadzam.