Podcięty sad
Obsypany nagrodami na festiwalu w Kaliszu "Wiśniowy sad" w reżyserii Pawła Miśkiewicza ma tylko jeden mankament - jest stanowczo za krótki
Dlaczego chodzimy na "Wiśniowy sad"? Czy po to, by zapoznać się z reżyserską interpretacją utworu sprzed stu lat? Czy może spodziewamy się odkrycia w nim nowych odcieni? Jeśli o mnie chodzi, "Wiśniowy sad" traktuję na równi z kwartetami smyczkowymi Schuberta - chodzę na tę sztukę, aby posłuchać znanej melodii. Najnowsza inscenizacja Pawła Miśkiewicza tę melodię zmienia. Spektakl nie zaczyna się od oczekiwania na przyjazd Raniewskiej do majątku; zaczyna się od słynnych słów lokaja Firsa o zapomnianym przepisie na wiśnie, które w dramacie padają później. Raniewska już jest w domu, a Łopachin wcale nie zaspał. Kończy się również inaczej niż sztuka - nie słychać rąbania drzew ani zamykania drzwi na klucz. Firs pojawia się, zanim Raniewska opuści pokój, i gawędzi z nią jeszcze o wiśniach, nie ma więc sceny śmierci starego sługi, zamkniętego przez zapomnienie w opuszczonym domu. Trudno się dziwić jednemu z widzów premiery prasowej, który zachwycony zaczął klaskać, zanim Firs skończył swą ostatnią kwestię. Skąd miał biedak wiedzieć, czy sztuka kończy się słowami "Życie przeszło, jakbym już nie żył" czy też ,,Nie dopilnowałem", a może "Ech, ty niedorajdo". Spektakl Pawła Miśkiewicza niesłusznie nosi tytuł "Wiśniowy sad". Właściwszy byłby tytuł "Raniewska". Ten młody reżyser, mający skłonności do teatru autorskiego, tak podciął "Wiśniowy sad", aby wydobyć z niego głównie dramat właścicielki majątku, która po niepowodzeniach życiowych szuka wytchnienia w szczęśliwej krainie dzieciństwa. Zamiast raju znajduje jednak ruinę, majątek wystawiony jest na sprzedaż, w starym domu nie wygasła jeszcze pamięć o jej tragicznie zmarłym synu, a telegramy z Paryża ponaglają do powrotu. Halina Skoczyńska, dla której powstało to przedstawienie, dramat Raniewskiej nakreśliła w jednej, za to znakomitej scenie rozmowy ze studentem Trofimowem. Słowa o miłości, które inne Raniewskie wygłaszały albo z poczuciem wyższości, albo z kokieterią, albo w natchnieniu, Skoczyńska wypowiada w wielkim gniewie, który trudno oddać słowami. Napiszmy raczej, że zamiast ,Ja go kocham" Skoczyńska krzyczy " J a g o k o c h a m!!!" i jest w tym krzyku wszystko: determinacja, ból, rozpacz, tęsknota. Miłość Raniewskiej do nieznanego nam, odległego o tysiące kilometrów mężczyzny, jest silniejsza od miłości do córki, do brata, do rodzinnego domu wreszcie. Dlatego wizyta w Wiśniowym Sadzie może być dla niej tylko epizodem.
Wydobycie tylko jednej postaci z całej galerii ukryło w cieniu pozostałe. Miśkiewicz opuszcza fragmenty przedstawiające drugą postać sztuki - Łopachina (Adam Cywka) - nie tylko jako nuworysza i materialistę, ale także zakochanego mężczyznę. Niewiele dowiadujemy się o Warii, którą gra Aleksandra Popławska - aktorka w ostatniej scenie wybucha teatralnym płaczem, jakby chciała nadrobić milczenie ze scen poprzednich. Monika Bolly jako Ania zostaje dopuszczona do głosu dopiero w ostatnim akcie, w którym może pokazać, czym jest samotność opuszczonego dziecka.
W wyznaczonych przez reżysera ciasnych ramach mieszczą się za to role charakterystyczne - genialny jest tercet Duniasza, Jasza, Jepichodow (Agata Skowrońska, Tadeusz Szymków, Henryk Niebudek). Porażająca jest Szarlota Krzesisławy Dubielówny, nieforemna, w za dużej białej sukni i z rozpuszczonymi włosami, pół staruszka, pół dziecko. Dla niej rzeczywiście nie ma przyszłości, chyba że w domu wariatów.
Miśkiewicz, który znakomicie pracuje z aktorami, swoim "Wiśniowym sadem" tylko narobił apetytu. Nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy oglądać tego świetnego, zgranego zespołu aktorskiego przez trzy godziny, zamiast przez półtorej. Ale jak wiemy z ogrodnictwa, przycinanie pędów daje efekty dopiero po czasie, może więc i ten przycięty sad kiedyś się rozwinie.