Artykuły

Pani Warren w wykonaniu Eichlerówny - kreacja, jaką nie często widujemy na naszych scenach

ZANIM zastanowimy się czy Wiwia w "Profesji Pani Warren" może być symbolem do­bra t. zn. jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, czy jest pozytywnym bohaterem sztuki, pomówmy o po­staciach personifikujących zło, a więc o pani Warren, Croftsie i ich otoczeniu.

Jak to? - spyta czytelnik - pani Warren ma personifikować zło? Przecież to ofiara systemu społecznego. Tak, ofiara, ale jak­że szybko ta ofiara przeszła z pozycji wyzyskiwanej, do obozu wy­zyskiwaczy. Dla niej ustrój ka­pitalistyczny był tak długo nie­sprawiedliwym, jak długo znajdo­wała się w niewygodnej dla sie­bie pozycji w tym ustroju. Zdo­bywszy dzięki swej "profesji" pieniądze, nie chce już wypuścić władzy z swoich rąk, staje się typo­wą nowobogacką, obciążoną mimo swej pozornej szczerości, bagażem konwenansu i kabotyństwa.

IRENA EICHLERÓWNA stwo­rzyła w tej postaci wspaniałą kreację. W intonacji głosu, w ge­ście, w poprawianiu włosów, pudrowaniu policzków, w jedzeniu czekoladek, w każdej zmianie barwy głosu i tempa dialogu, znakomicie umiejscowiona w realnym środo­wisku. Nic to, że czasem zaska­kuje nas jakimś nielogicznym ak­centem, zbyt jaskrawym ruchem. Już po chwili widzimy, jakie to było celowe, jakie niezbędne dla zbudowania postaci nowobogackiej kabotynki, na której jej "profesja" wycisnęła niezmywalne piętno.

Jednym zdaniem kreacja, jaką się nie często widuje na naszych scenach.

Słyszałem zarzuty, że pani Warren nie powinna wzbudzać sym­patii , że widz gotów jest chwilami ją rozgrzeszyć. Ależ właśnie po­winna być mimo wszystko sympa­tyczna; jakżeby inaczej przekona­ła Wiwię w II akcie, jakżeby inaczej tak "znakomicie mogła prowadzić interes". Musi być ujmująca tak samo jak i Samuel Gardner, który grzeszki swej młodości po­krywa katońskimi kazaniami do syna i nieśmiałością prowincjonal­nego pastora, (co tak prosto i prawdziwie robi JAN WIŚNIEWSKI). To Crofts - ukryty za plecami p. Warren kapitalista, musi być niesympatyczny, niesympatyczny mimo całej swej ogłady, do­brego wychowania i opanowania. I takim go właśnie stworzył ARTUR MŁODNICKI - niena­gannie wytworny w swym eleganckim garniturze, a jednak od pierwszego wejrzenia odpychający, posiadający lordowskie maniery, a jednak brutalny.

PRZECIWNIKIEM tych, tak wielobarwnie zarysowanych postaci jest Wiwia. Po warszaw­skiej premierze "Profesji Pani Warren" rozgorzała w pismach prawdziwa batalia o tę postać. Nieliczni recenzenci uważali ją za postać pozytywną, większość potę­piała Wiwię, wyciągając do tej bitwy najcięższe działa. Mam wra­żenie jednak, że "przeciwnicy" Wiwii zbytnio zaufali komentato­rom twórczości Shawa a za po­bieżnie przeanalizowali sam tekst sztuki.

Jan A. Szczepański w "Teatrze" pisze m. in., że po zerwaniu z matką i przyjaciółmi stoją przed Wiwią tylko dwie drogi, "albo ze­starzeć się w panieńskim stanie i powiększyć grono wojujących sufrażystek, albo dorobić się ma­jątku i przejść na pozycje kapita­lizmu".

Nie bądźmy fatalistami. Jest jeszcze i trzecia droga dla Wiwii. Przecież ta dziewczyna, niezwykle zdrowo myśli: jej sądy o Croft­sie. o pastorze, zerwanie z Fran­kiem i matką, a przede wszystkim wiara w zbawienny wpływ pracy na życie człowieka, pozwa­lają przypuszczać, że ochłonąwszy z wstrząsu, w jakim ją zostawiamy w finale sztuki, potrafi zna­leźć w życiu inne ideały niż te, które przyświecały otoczeniu p. Warren.

Jeszcze cięższe zarzuty wysuwa przeciw Wiwii Włodzimierz Lewik w "Nowej Kulturze". Według nie­go Wiwia "mimo odruchy uczucia, to w gruncie rzeczy chłodna bez­duszna racjonalistka - bezgra­nicznie zadowolona z siebie" po­stać samotna odizolowana od społeczeństwa, zajęta tylko robieniem pieniędzy.

SAMOTNIKIEM oderwanym od społeczeństwa, nikomu nie­potrzebnym snobem "głoszącym ewangelie piękna" jest Pread - takim, jakim go chce widzieć Shaw i taki, jakim go w bardzo dys­kretny sposób zarysował Stefan Drewicz. Wiwia zaś rwie się do życia, w rozmowie finałowej z matką wyraźnie odżegnuje się od izolacji od społeczeństwa. To, że w pierwszych scenach opowiada Preadowi o twych "namiętno­ściach", o wygodnym fotelu po pra y, papierosie, szklaneczce whisky, czy powieści detektywistycznej, świadczy tylko o jej "pensjonarskiej" ochocie pochwalenia się przed starszym panem, który za­chwyca się jej sukcesami w Cam­bridge.

Wiwia na początku sztuki to przecież normalna, zdrowa, zape­wne wesoła panna, która jeszcze nic nie wie o czekających ją przejściach, która nosi w sobie zdrowe ziarno, ale dojrzewa dopiero i krystalizuje swoje zapatrywania w trakcie sztuki.

Dlatego w tym punkcie nie mo­gę się zgodzić z koncepcją reżyse­ra Wilama Horzycy, który od po­czątku widzi Wiwię niezwykle po­ważną, serio, źle nastawioną do matki, prawie koturnową. Zgoda, że nawiązując do koncepcji mora­litetu, postać personifikująca do­bro musi być zarysowana bez od­chyleń jedną surową, prawie purytańską linią charakteru, ale w ten sposób Wiwia robi się nie­sympatyczna dla widza, zamiast przyciągać - odpycha.

Podkreśliła to jeszcze RENATA FIAŁKOWSKA stwarzając już w pierwszych scenach, a zwłaszcza w scenie z Frankiem z II aktu ja­kąś tragiczną, prawie ibsenowską postać. Na skutek takiego ustawienia postaci, nie robią na nas odpowiedniego wrażenia (bardzo dobrze zresztą rozegrane przez Fiałkowską) pełne dramatycznych zaskoczeń i napięcia sceny, w których Wiwia dowiaduje się o pro­fesji swojej matki, a zwłaszcza jej rozpaczliwe wyznanie z aktu IV.

Również STANISŁAW JASIUKIEWICZ uprościł sobie postać Franka, w którym od razu przeczuwamy drania.

Dość już jednak tych narzekań, bo przysłonią właściwy obraz całej sztuki, która przecież stanowi je­dną z najciekawszych pozycji naszego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji