Iwona, Ksieżniczka Burgunda, czyli operetka w Teatrze Narodowym
Z przyjemnością oglądałem "Iwonę..." podczas premiery w Teatrze Narodowym, ale muzyki słuchałem tam bez większych wzruszeń. Syciłem oczy wyrafinowaną scenografią Wiesława Olki oraz kostiumami Gosi Baczyńskiej i Wojciecha Dziedzica, jak też pełną wyczucia reżyserią Marka Weiss-Grzesińskiego - ale eklektyczna muzyka Zygmunta Krauzego rozczarowała mnie. Nie była to muzyka operowa, lecz ilustracyjna muzyka teatralna, dobrze grana i dobrze dyrygowana przez Andrzeja Straszewskiego. Aż uwierzyć nie mogłem, że wyszła spod pióra kompozytora, który miał przecież cenne osiągnięcia...
Pierwsza odsłona określiła komiczny charakter spektaklu. Na scenie lekko pochylonej ku przodowi widać labirynt z nisko przyciętego żywopłotu, jak w ogrodzie francuskim. Wydawało się, że w takiej scenerii można by zagrać "Niebezpieczne związki", lecz żywopłot sięga ledwie do pół uda postaciom w strojach komediowych: jasny frak, bryczesy, damski kostium z lamparciej skórki z kołpaczkiem i dezabil z salonową podomką. Znamy to towarzystwo dworskich lowelasów, wampów i zblazowanej socjety z dramatów Witkacego. Tu, w żywopłocie-labiryncie, wyśpiewują swoje aryjki w dąsach, lansadach i wygibasach salonowej etykiety. Ach, komu tu przyprawić gębę? Kogo upupić? A komu wbić szpilkę? Jest wśród nich sierota w koszuli: niemowa Iwona, tym razem nie jako hamletyczno-freudowska postać tragiczna - jak w pamiętnej, znakomitej inscenizacji Grzegorza Jarzyny, zrealizowanej na deskach krakowskiego Starego Teatru - lecz również jako staroświecka lalka, choć nie salonowa.
Gdy zakochany Książę prowadzi ją przez labirynt, wyglądają razem jak karykatury Erosa i Psyche w matni natury ufryzowanej przez kulturę. O ile w dramacie Jarzyny kontrast między postaciami dworu reprezentującymi sztuczność Kultury, a więc konwenans, maskę i obłudę, a prostaczką Iwoną - będącą Naturą, czyli szczerą duszą i w końcu ofiarą niemogącego znieść jej niewinności dworu, zaowocował tragedią, tu daje komedię. Mamy operetkę, a czasem nawet operę buffa. Dzieje się tak z powodu muzyki. Kompozytor zamiast odwołać się do idiomu muzyki operowej czasów młodego Gombrowicza, czyli do Szymanowskiego lub do ekspresjonizmu niemieckiego (do "Lulu" Albana Berga, "Erwartung" Arnolda Schoenberga czy późniejszego nieco "Cesarza Atlantydy" Wiktora Ullmana), stworzył muzykę eklektyczną, ni to neoklasyczną, ni to romantyczną z elementami muzyki tanecznej. Powstała muzyka lekka, gładka i przyjemna dla niewybrednego słuchacza, takiego, co lubi George'a Gershwina i Nino Rotę. W sam raz dla fajnej operetki. Aż szkoda, że gdy dwie długonogie laski - Damy dworu - tańczyły swoje czworonogie tango-przytulango, nie usłyszeliśmy nut nawiązujących do Astora Piazzoli.
Ze śpiewaków najbardziej należy pochwalić wspaniały, dynamiczny sopran Magdaleny Barylak. Jej Królowa była pełnokrwistą kreacją buffa. Równie przekonywujący był dźwięczny tenor Adam Zdunikowski jako Książę. Najkomiczniejszy okazał się też, gdy przyłapany in flagranti przez niezgułę Iwonę z piękną Izą, zakwilił: "Iwono, zdradziłem Cię, przykro mi!". Kontratenor Piotr Łykowski, grający Cyryla, okazał się śpiewakiem pełnym vis comica. W kontraście ze śpiewającymi postaciami dworu aktorka Kinga Preis zagrała niemal niemą Iwonę jako brzydką, acz niewinną niedojdę najprostszymi gestami i samą bezpretensjonalną obecnością. Gdy miejsce kuli słońca zajął księżyc, a labiryntu - wnętrze zamku, obudziły się we mnie nadzieje na akcenty tragiczne. Niestety, muzyka ich nie przyniosła, pozostaliśmy więc w konwencji komicznej. I tak powstała udana operetka, lekkostrawna i zabawna, ale jednak żal zmarnowanej szansy.
Niemniej wróżę sukces kasowo-objazdowy. Spektakl ten spełni rolę edukacyjną wśród widzów przyzwyczajonych do głupawych operetek i koturnowych oper, tych upudrowanych XIX-wiecznych farfur czy Moniuszkowego sentymentalno-patetycznego nudziarstwa, bowiem wytrawnemu wydze Grzesińskiemu udało się ze śpiewaków zrobić aktorów, a mistrz dandyzmu, Wiesław Olko, wyczarował plastycznie wysmakowane światy.
Tak więc polecam tę uroczą zabawę teatralną. Bawiłem się na niej lepiej niż na reanimacji zwietrzałej "Operetki" wystawianej na drugiej scenie Teatru Narodowego przy Wierzbowej. Kogóż dziś może fascynować naga niewinność Albertynki wśród podtatusiałych dowcipasów? Najwyżej emerytowanych wielbicieli lolitek. "Operetkę" można posłać do dekoracyjnego lamusa, natomiast okazuje się, że tragikomiczną "Iwonę..." można wystawiać i jako dramat tragiczny, i jako operetkę. Mam jednak nadzieję, że pojawi się kompozytor, który da wyraz całej wielkości dzieła Gombrowicza i stworzy prawdziwą opera seria. Panie i Panowie, proszę do fortepianu.