W naszym przeklętym domu
12 lat po wydarzeniach nowojorskich niechęć wobec cywilizacji islamu ciągle płonie. Na każdym polu. Politycznym, militarnym, obyczajowym, artystycznym. O działach amerykańskich lotniskowców wycelowanych w Damaszek czytacie w gazetach codziennych. Ale ta batalia ma też bardziej kameralne epizody, takie jak otwierająca nowy sezon w Teatrze Studio w Warszawie premiera "Koniec to nie my" - pisze Maciej Nowak w felietonie dla Przekroju.
Kilka tygodni po nowojorskich zamachach z 11 września roku pamiętnego zadzwonił ze Stanów znajomy z pretensją, że wy tam w Europie w ogóle nie macie współczucia dla wielkiej tragedii, w której zginęło prawie trzy tysiące niewinnych osób. Nie czuję się odpowiedzialny za wszystko, co "tam w Europie", ale też stanowczo odparłem zarzut mego jankesa. Wręcz przeciwnie - od pierwszego momentu, gdy w telewizji zobaczyłem zawalenie pierwszej wieży WTC, a potem wraz z całym światem zachodnim odliczałem sekundy do runięcia następnego budynku - przepełniało mnie poczucie uczestnictwa w momencie historycznym. Nowoczesne technologie sprawiły, że w tych chwilach wszyscy byliśmy nowojorczykami, wszyscy przeżywaliśmy tę niewyobrażalną tragedię.
I to w dużo większym stopniu niż wyborcy Franklina Delano Roosevelta we wrześniu 72 lata wcześniej, gdy czytali w gazetach, że dwie europejskie potęgi podstępnie najechały znajdujący się między nimi kraj. Podłożony w ten sposób ogień doprowadził do pożogi całego kontynentu i ponad 70 milionów ofiar. Nie zdarzyło się to po raz pierwszy w historii tej przeklętej brodawy na dorodnym eurazjatyckim cielsku. I być może dlatego zamiast podsycać w sobie wzajemną nienawiść, dość szybko jak na skalę hekatomby zainicjowano mądry proces pojednania. Wiemy od stuleci, że w ciasnym europejskim domu, między Gibraltarem a Uralem, trzeba umieć rozmawiać z sąsiadami, mimo że często ujawniają swe zbrodnicze namiętności. Innego mieszkania nie mamy.
Tymczasem 12 lat po wydarzeniach nowojorskich niechęć wobec cywilizacji islamu ciągle płonie. Na każdym polu. Politycznym, militarnym, obyczajowym, artystycznym. O działach amerykańskich lotniskowców wycelowanych w Damaszek czytacie w gazetach codziennych. Ale ta batalia ma też bardziej kameralne epizody, takie jak otwierająca nowy sezon w Teatrze Studio w Warszawie premiera "Koniec to nie my". Zmieniamy ogniskową, z wielkich historycznych perspektyw przechodzimy na poziom prywatności Aiszy, wychowanej w Niemczech tureckiej lekarki, której narzeczony był jednym z zamachowców z 11 września. W brawurowym monologu Lena Frankiewicz wyraża tęsknotę swej bohaterki za normalnym życiem, opowiada o niespełnieniu i opuszczeniu. Inkrustuje go wokalnymi wstawkami, które słowa rozpaczy zamieniają w skowyt porzucenia i niezrozumienia. Niczym bezradne zwierzątko miota się po pokoju, który jest więzieniem jej wspomnień. W scenicznych wizjach pojawiają się też dwaj mężczyźni, których tożsamość jest migotliwa. Grają ich Marcin Bosak i Mirosław Zbrojewicz. Który z nich to Ziad, co zginął podczas uprowadzenia samolotu, a kto jego przyjaciel, odwiedzający po latach Aiszę - nie jest do końca jasne, natomiast nieustająco panuje między nimi a nią napięcie i żal o to, że została porzucona dla ideologicznych rojeń swego partnera. Że niczym ćma dał się spalić w ogniu świecy, zamiast przeżyć zwykłe życie u boku ukochanej.
Ja wiem, że to nie jest czas herosów. Ja wiem, że w cenie są miniprzyjemności, miniambicje, miniwany, miniratki i letnia miniwoda w minikranach. I taki właśnie minimalistyczny, a zarazem ascetycznie gustowny jest ten minispektakl Marcina Libera według minisztuki Carstena Brandaua. Skuteczny miniteatr do minimalizowania spraw wielkich.