Artykuły

Czy można kochać terrorystę?

"Koniec to nie my" w reż. Marcina Libera w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Marek Kubiak w serwisie Teatr dla Was.

Od ataku na WTC mija właśnie 12 lat. Ale czy mija czas żałoby? Czy przechodzi nam gniew i złość, a raczej wściekłość na terrorystów, którzy nam - współczesnym zgotowali apokalipsę, wyznaczającą cezurę w sposobie myślenia o człowieczeństwie dziś? Wcale nie, ale czas ma swoje działanie łagodzące i z pewnością sprzyja rozważaniom o wiele szerszym niż sam zamach i zbrodnia ludobójstwa we współczesnym, cywilizowanym świecie.

"Koniec to nie my", w reżyserii Marcina Libera, w Teatrze Studio podejmuje próbę spojrzenia na postać terrorysty i bliskiej mu osoby nie przez pryzmat zbrodni, jakiej się zamachowiec dopuścił w imię wiary, religii oraz swoich przekonań, ale poprzez miłość, którą odczuwał; choć nikt by go przecież nie podejrzewał o jakiekolwiek wyższe uczucia. To przede wszystkim opowieść o miejscu na mapie emocji, w którym nagle, nie ze swojej woli i winy, znalazła się Aysel Senguen, żona zamachowca z 11 września 2001 r., Ziada Samira Jarraha. Perspektywa kobiety, która pada ofiarą zamachu w aspekcie uczuciowym, ugodzona rykoszetem społecznego odium skojarzonego z działaniem swojego partnera, osamotnionej i zranionej w swoim bezgranicznym oddaniu, jakby niemej w swoim krzyku sprzeciwu i złości, to sedno spektaklu zrealizowanego na podstawie tekstu Carstena Brandaua. Jeśli tylko potrafimy z naszej świadomości wyłączyć choć na chwilę gniew i złość w myśleniu o aktach terroryzmu, może się nagle okazać, że historia opowiedziana przez Libera w Studio ma jeszcze wiele innych wątków, odcieni pełnych szarości i nie jest wcale taka oczywista. Czy można zatem kochać terrorystę? Przecież nie tylko poznając go, ale będąc z nim w związku, Aysel żyła w kompletnej nieświadomości tego, co już czekało niczym scenariusz do zrealizowania w jego głowie. Na ile w ogóle znamy tych, których kochamy i czy najżarliwsza nawet miłość wyklucza element zaskoczenia, odkrycie prawdy innej niż ta, która nam się prawdą być zdawała? Czy brak zaufania automatycznie pozbawia nas uczucia; czy jakakolwiek logika działa w przypadku, kiedy w grę wchodzą emocje tak kruche i ważne? Wreszcie czy próba zatrzymania przy sobie ukochanej osoby, czasem nawet wysublimowany szantaż emocjonalny, jakiego w akcie desperacji się chwytamy, chcąc ratować to, co jeszcze zostało, nie jest aktem uczuciowego terroryzmu? Te prowokacyjnie postawione w przedstawieniu pytania potęguje szalenie sugestywny sposób prezentacji emocji - inscenizacja nie zaistniałaby w tak przejmujący i poruszający sposób gdyby nie genialna wprost oprawa muzyczna. To ona czyni to wysokiej próby artystyczne przedsięwzięcie czymś rozpostartym między misterium, muzułmańską mszą, a koncertem zlepionym z urywków wspomnień, oddechów, odgłosów, usłyszanych słów i myśli, wciąż jeszcze szumiących w skroniach. Autor muzyki do spektaklu, Krzysztof Kaliski, wykazał się niezwykłą wprost wrażliwością i to właśnie dzięki niemu realizacji dramatu Brandaua bardziej się słucha niż ją ogląda. Wystarczy na moment zamknąć oczy, by przekonać się, że odbiera się tę inscenizację przede wszystkim słuchem. Wszystkie zastosowane cięcia i pauzy, strzępy kwestii, powtórzenia, warstwami nakładające się głosy to sposób zapisu pamięci i świadomości, porównywalny do rejestrowania zdarzeń poprzez skojarzone zapachy, smaki, czy barwy.

Piękna to miłość i jakże bolesna jednocześnie; a przez to jakby jeszcze bardziej wiarygodna. Niezwykłej postaci kobiety, przepięknie zagranej przez Lenę Frankiewicz, towarzyszą kreacje Mirosława Zbrojewicza i Marcina Bosaka, który z powodzeniem dźwiga na swoich barkach kulminacyjną scenę prezentacji listu pożegnalnego Ziada, w którym padają dwie jakże ważne w przedstawieniu kwestie: "Koniec to nie my, początek to też nie my" i "Śmierci nie ma, jest tylko koniec".

Pytanie tylko czy widzowie są już dziś gotowi na tego rodzaju rozważania? Na widowni podczas premiery wyczuwało się jakby lekką konsternację i dystans. Czy szukanie ludzkiego pierwiastka w osobach uwikłanych w terroryzm nie jest przypadkiem ich usprawiedliwianiem i nakłanianiem do sympatii wobec ich czynów? Spokojnie! Nie takie są intencje realizatorów; a jednocześnie kto dał nam prawo do rozstrzygania czyja miłość jest ważniejsza, prawdziwsza, głębsza? W końcu gdyby to wszystko było takie proste i oczywiste, czy warto byłoby kochać, czy lecielibyśmy jak te ćmy w płomień miłości?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji