Artykuły

Radosne dni

Przed dwunastu laty głośna sztuka zachodnioeuropejskiego awangardzisty dramaturgicznego Samuela Becketta "Czekając na Godota" grana była na kilku scenach polskich, wywołując rozliczne komentarze. Natomiast my, łodzianie, przez długi czas nadaremnie czekając na Becketta, dopiero teraz doczekaliśmy się wystawienia przez Małą Salę innej jego sztuki - "Radosne dni".

Może też właśnie dlatego, że rodzaj twórczości Becketta jest w Łodzi nie znany, na pierwszym przedstawieniu poniektórzy widzowie przyjęli początek części I "Radosnych dni", jako... ekscentryczną satyrę na plażowo-kawiarniane madonny o ptasich móżdżkach i infantylnych zainteresowaniach (!). Jednakże w miarę, jak coraz bardziej wyrazista stawała się tendencja sztuki i jak gęstniały jej filozoficzne założenia, zmieniał się również nastrój widowni. W kamiennej też ciszy śledziła ona potem przebieg aktu II. Sztuka wciągała ją nieledwie z taką nieuchronną powolnością, z jaką wciągał piasek w swoją głębie bohaterkę sztuki - Winnie.

Tak więc "Radosne dni" - wbrew tytułowi - nie są spektaklem radosnym. Owiewa go melancholia beznadziejności i przemijania - charakterystyczna dla Becketta aura kompletnej negacji i skrajnego pesymizmu. Pełne filozoficznej rezygnacji, powiedzenie mądrego króla izraelskiego sprzed 3 tys. lat "vanitas vanitatum" zmieniło się u Becketta w trochę makabryczną metaforę, poprzez którą unaocznia on nicość ludzkich pragnień i dążeń, przekwitających w tragicznym osamotnieniu.

Podobnie jak filozoficzne tendencje, chorobliwe są postacie beckettowskie - pełni osobliwych fobii i kompleksów degeneraci, wykolejeńcy, kalecy psychicznie i fizycznie, którzy czołgają się i pełzają przez tok jego sztuk. Swój wielki monolog (a cała sztuka jest właściwie monologiem) wygłasza Winnie zagrzebana w pagórku piasku początkowo do piersi, a później aż po samą szyję.

A jest to monolog zaskakująco zmienny w swoich fragmentach. Przypomina on osobliwy różaniec, w którym szereg powiędłych jagód jarzębiny ni stąd ni zowąd przedzielony zostaje... czarną perłą o niezwykłej wartości. W trochę infantylnym gaworzeniu Winnie mieszają się prozaiczne uwagi, irracjonalne majaczenia, asocjacje dawnych wspomnień ,,o tym co być nie mogło, a co się jednak stało" z najistotniejszymi założeniami filozoficznymi samego Becketta, stanowiącymi istotny sens tych pozornych bezsensów...

Niezwykle też trudny orzech do zgryzienia miała Bohdana Majda, która zinterpretowała (i to bardzo interesująco!) rolę Winnie. Szczególnie dobrze rozegrała ona trudny technicznie akt II, w którym, zakopana w piasku po szyję, nie mogąc posługiwać się gestem, zdana była wyłącznie na ekspresję słowa i grę oczu. Winnie w ujęciu Majdy była ot, takim zwykłym, przeciętnym, człowiekiem, których miliony zaludniają nasz glob. Była przede wszystkim bardzo beckettowska, przypominając chwilami jakiś nie wiadomo przez kogo stworzony automat, wykonujący z nawyku szereg codziennych czynności, stanowiących całkowity sens jego istnienia...

Wybornym partnerem jej był niezwykle przejmujący w masce Williego - Tadeusz Minc, który, ściśle trzymając się didaskalii samego autora, zmontował też całość widowiska i kulturalnie i interesująco.

Koloryt i nastrój scenografii Henri Poulaina utrzymany był w stylu samej sztuki.

Zaznaczamy, że "Radosne dni" Becketta, to sztuka bardzo trudna, przeznaczona wyłącznie dla widza elitarnego. Jako taka mieści się ona doskonale w ramach repertuarowych Teatru Mała Sala.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji