Mąż i żona w Krakowie
Gdyby nie ostra, bardzo pouczająca i pożyteczna fredromachia, stoczona na kilka lat przed wojną przez Tadeusza Boy-Żeleńskiego z profesorem Eugeniuszem Kucharskim, nie mielibyśmy także tego rozkosznego przedstawienia, którym cieszyła się śląska publiczność przez 120 wieczorów, a które teraz serdecznie witamy w Krakowie, włączane w repertuar teatrów miejskich, opanowanych przez Bronisława Dąbrowskiego. Co więcej: jeszcze jedno pokolenie znowu nie oglądałoby na scenie ślicznej i finezyjnej komedii, skoro nawet dziś - w dobie wielkiej popularności teatralnej Fredry - poza kulturalnym, pomysłowym i dowcipnym inscenizatorem Władysławem Krzemińskim nie sięgnął nikt właśnie po "Męża i żonę".
Nie czytana, bo dostępna jedynie w niedostępnych zbiorowych wydaniach, obkuwana czasem w szkołach dramatycznych, a przez to dla swych walorów i trudności stawianych wykonawcom najczęściej znienawidzona, szła w zapomnienie - tym wygodniejsze, im gwałtowniej zdrowy, nieraz jurny śmiech poety usiłowano - zgodnie z naszą moralitetową mitomanią - kanonizować. Gdy utwór dwudziestokilkuletniego autora wystawiono po raz pierwszy w r. 1822, obawiano się, aby ministrowi oświecenia, nie przyszła ochota zakazać przedstawień, bo "stare kwoki gorszyły się". "Padały słowa o gangrenie moralnej, zgniliźnie, rozkładzie" - pisze Bruckner. Ale w pół wieku - Fredro urastał wtedy do godności czwartego wieszcza narodowego - sędziwy Kraszewski widział już w "Mężu i żonie" coś większego niż komedię zwykłą "jest to - pisał - do tragiczności niemal posunięty dramat, który by historycznym nazwać można, z odwagą geniuszu pojęty... upadek, rodziny, rozprzęgającego się społeczeństwa wizerunek, z boleściwą ironią przedstawiony".
W pośmiertnym wydaniu dzieł poety, w r. 1880 ( a więc i po sądzie, fałszywym zresztą, Kraszewskiego) dano "Mężowi i żonie" zmienione zakończenie, nie związane logicznie i artystycznie z nurtem komedii ani z duchem twórczości młodego, zuchwałego poety. Ten właśnie wariant znany tylko czytelnikom piatej i następnych edycyj dzieł Fredry, a nieznany zupełnie egzemplarzom teatralnym i wielu miłośnikom poety aż po znakomitego aktora fredrowskiego i pedagoga Stanisława Stanisławskiego, ten właśnie wariant kazał prof. Kucharskiemu twierdzić ex cathedra, że "Mąż i żona" - to surowa lekcja moralności, pod której wyrokiem podpisze się nie tylko każdy sędzia sprawiedliwy, ale i każdy moralista-myśliciel".
Wtedy to Boy, myśliciel i czujny, dociekliwy badacz obyczajowości, pod adresem tych, co z "Pana Jowialskiego" czynili krwawą satyrę a z "Męża" i żony" - kazanie Skargi, huknął z pasją: "Nie fałszujcie nam Fredry"
2.
Z ducha Boyowych "Obrachunków Fredrowskich" wyrosła koncepcja inscenizacyjna "Męża i żony", realizowana przez Krzemińskiego. Przyznaje się do tego inscenizator, zamawiający u Adama Polewki dla teatrzyku plastyków "Cricot" w Krakowie udramatyzowanie wierszem sporu literacko-krytycznego między Boyem i Kucharskim. Ten utwór Polewki, wedle wskazówek inscenizatora, związany z komedią jako prolog, międzyakty i epilog, poprowadzi tekst Fredry, odkrywając ton i sens komedii, a tym samym wytyczając reżyserowi i wykonawcom styl przedstawienia,
Krzemiński pokazał skrót komedii i pierwociny swej koncepcji w 1938 w kawiarni na Łobzowskiej, pojechał z tym do Warszawy, przed rokiem zaś w Katowicach oczyścił swe opracowanie z niedociągnięć i potknięć amatorszczyzny, oparł je na dobrze dobranym zespole i dał jeden z najświetniejszych wieczorów fredrowskich. Powtarza go teraz w Krakowie, ale...
Właśnie "ale". Bo teraz, oglądając to przedstawienie na Małej Sali Starego Teatru, mam poważniejsze zastrzeżenia, których nie nasunął katowicki spektakl. Gdzież przyczyna? Tkwi ona w nietrafnej obsadzie i w nietrafnym wykonaniu tekstu Polewki, który grają popularni zresztą i cenni artyści starego zespołu krakowskiego. "Role" Profesora (Kucharski) i Literata (Boy) ujęte zostały niewłaściwie i przez to zacierają sens koncepcji reżyserskiej.
Spór literacki Boya i Kucharskiego, niegdyś namiętny i pasjonujący, może dziś dla nas spłowieć i stracić na znaczeniu (choć historycznie będzie mieć dużą wagę), ale teatralnie - w tym właśnie układzie i ujęciu inscenizacyjnym - ma znaczenie dominujące, jako motor takiej a nie innej akcji wewnętrznej komedii Fredry. Niech nas nie myli nazwa "interludia", ani nazwisko Polewki, niniejsze ( chyba się o to nie urazi!) od nazwiska Fredry. To nie są owe klasyczne międzyakty, błazenady nieraz, dla odprężenia widza i słuchacza na marginesie wstrząsów moralitetu czy tragedii. Przeciwnie, tekst Polewki jest esencją dramatycznego sporu między zacietrzewionymi adwersarzami, którzy z krzeseł widowni potrafią wtargnąć na scenę, by zmieniać bieg sztuki i przymierzać warianty zakończenia. Że ten spór nas bawi - to sprawa teatralnego dystansu między nami a wśród nas siedzącymi przeciwnikami, dystansu dowcipnie promieniującego z wybornego tekstu Polewki.
Tymczasem krakowscy wykonawcy "ról" Literata i Profesora - w przeciwstawieniu do swych zeszłorocznych kolegów katowickich - interpretowali swe teksty jak intermediową zabawę, przez co nie zarysowuje się tak ostro, jak potrzeba, dystans między współczesnością a uroczym, stylowym sztychem, jaki z "Męża i żony" zrobił reżyser z aktorami
3.
Bo i dekorator, tak zdolny i twórczy Andrzej Stopka nie przyczynił się do spotęgowania uroku widowiska. Zamiast dać zamkniętą całość dekoracyjną, która by kondensowała klimat zmysłów i nudy, rozkoszy i oszukiwania, wmontował w ramy ciemnych kulis i kotar niespokojną interpretację saloniku rokokowego, przez co atmosfera się rozprasza, a niektóre momenty akcji wolna przestrzeń pozbawia elementów niespodzianki (wejście Alfreda przez okno). Szczegóły nie zawsze smaczne i efektowne. Kanapka okropna. Również proscenium w Katowicach było rozwiązane dowcipniej. Być może, że termin przygotowania dekoracji był zbyt krótki, w takim razie - szkoda; może dałoby się je zmienić, bo chyba i w Krakowie "Mąż i żona" mogą liczyć na taką samą ilość przedstawień co "Rozdroża miłości". Bo przecież tu i tu ...zmysły, zmysły, względnie tu i tu - ...kazanie Skargi. Bo - jak powiada zakończenie fredrowskiego wieczoru "każdy to znajdzie w sztuce, czego w sztuce szuka".
4
Krzemiński w sztuce tej - w "Mężu i żonie" - choć zdecydowanie sympatyzuje i godzi się z Boyem, znalazł przede wszystkim nie ciężarne problemy, ale bardzo śmiałą zabawę sceniczną na temat "igraszek trafu i miłości", a ściślej mówiąc - miłostek, i to młodzieńcze arcydziełko poety, arcydziełko literackie i teatralne - ujął w formę dla sztuki niewątpliwie najkorzystniejszą: rokokowego sztychu. To pozwoliło mu zatuszować niedociągnięcia poety i zbliżyć widza do utworu, który grany naturalistycznie mógłby stać się chwilami tekstowo równie nieznośny co melodramacidło "Romans" . W zmienionym konwenansie obyczajowym (mowa oczywiście przede wszystkim o wnętrzu a nie objawach zewnętrznych) sympatią darzymy nawet błędy przeszłości, jeżeli mają urok naiwności (w stosunku do obowiązujących nas zdobyczy postępu) i urok piękna. Tak jest właśnie z "Mężem i żoną" dzięki reżyserowi, który zdecydowanie więcej myśli o czysto artystycznych efektach, tego obrazka, niż o pikantnych szczegółach anegdoty.
Zachowując z przekazanej przez Stanisławskiego czy Boya tradycji teatralnej te pomysły reżyserskie, które są dla niego trafne, jak np. mimiczne zakończenie pierwotnej wersji komedii, podsuwa aktorom nowoczesny, realistyczny, a przecież w stylu utrzymany sposób interpretacji tekstu: zarówno pełnowartościowego mówienia wiersza, jak i pozasłownej interpretacji słowa. I wcale nie widzę, jak jak to czynią niektórzy "przegrania" mimiką czy gestem poszczególnych ról czy sytuacyj. Skoro gramy nie średniowieczny, gotycki moralitet lub współczesny, nastrojowy bebechowstrząs, ale sztych rokokowy - to właśnie rozbudowa i do tego filuterna i niemal muzyczna, ruchów, gestu, mimiki wydaje mi się bardzo celowa i miła. Zwłaszcza, że jest - jak na ten właśnie styl - przeprowadzona z umiarem.
Przesunięcie interpretacją uwagi widza na prawdę artystyczną, tutaj ważniejszą od naturalizmu, przeżywania, każe również aktorom punktować pewną naiwność postaci i sytuacyj, niemal - jak u hrabiego Wacława - infantylność (paluszek do buzi). Jest to nie tylko zgrabnie zaznaczona teatralność teatru, ale i zgoda z duchem...postępu. (Cóż za naiwny romans i tragedia - moja pani - czworobok? Dziś są wieloboki!)
Do niedawna katowicki, dziś już krakowski zespół "Męża i żony", gra doskonale, choć otoczenie małej scenki i widowni katowickiej stwarzało mu lepszą atmosferę. Liryczna i pełna wdzięku Z. Niwińska (Elwira), dyskretnie charakterystyczna O. Bielska (Justysia), chłopiec jak malowanie A. Jacewicz (Alfred) i zwłaszcza głębszy w tonie T. Surowa (Wacław) - którzy na pewno staną się nie tylko ulubieńcami publiczności, ale obdarzą nas ciekawymi i wybitnymi kreacjami - potwierdzają, powiedzmy raz jeszcze stylem Boya, że ta komedia "nie ma nic z gestu księdza Skargi. Raczej wszystkie inne gesty".
P. S. Melodia kurantów i piosenek (układu Wit. Krzemieńskiego) tak samo przyjemna, jak... w Katowicach. Kostiumy Majkonika, też stamtąd!