Artykuły

Diabelska profesja

MARIAN OPANIA: Lepiej czuję się w rolach dramatycznych, ba uważam się za aktora poważnego.

MARIAN OPANIA. Wydaje się ciepły i cichy, ale w środowisku ma ksywę "bulterier". Zawsze chciał być Hamletem i Makbetem, ale publiczność skierowała go na inne tory.

Urodzony w Puławach, wychowany w Warszawie, kochany w całej Polsce. Również w Krakowie. - Kim Pan się czuje? - zapytałam aktora podczas jednego z naszych spotkań. Odpowiedział bez wahania: - W Puławach spędziłem tylko 17 lat, w Warszawie 50, ale mimo to nadał czują się puławianinem. W tym mieście mieszkał największy w Polsce odsetek inteligencji. Miało swoją atmosferę, klimat. Tam poznawałem kulturą, uczyłem się świata, z tego miasta robiłem rowerowe wycieczki. A Warszawa? Moim zdaniem, jest jednym z najbrzydszych miast Europy, a zwiedziłem ich sporo. Stołka nie ma szczęścia do budownictwa ani socjalistycznego, ani tego "kapitalistycznego". Powstają paskudztwa, na które nie można patrzeć. Małe wyjątki, które się zdarzają, ale to tylko rodzynki. No, Kraków to zupełnie inna sprawa.

W środowisku ma Pan ksywę "bulterier". Czyż to możliwe - taki spokojny, cichy, małomówny i ciepły człowiek?

- Ja spokojny, cichy i ciepły? Nie daj Boże, jak ktoś mi nadepnie na odcisk. Od razu skaczę mu do gardła. To pewnie kompleks"kurdupla". Gdy byłem młody, niektórzy mylili się w tej mojej mikrości. W szkole teatralnej koledzy zaczynali awanturę, potem uciekali, a ja musiałem kończyć. I jakoś dawałem sobie radą. Miałem i złamaną szczęką, i przetrącony nos.... Niby taki malutki, a tu Azjata. I żadnej sztuki walki, żadnego kung-fu. Waliłem po polsku.

Nauka rozśmieszania

Czuje się aktorem liryczno-dramatycznym, choć inny jego wizerunek sceniczny zapamiętują jego wielbiciele.

- Widzowie lubią mnie w rolach charakterystycznych, komediowych. Ja jednak nie mam wizerunku komika, tak jak na przykład Janek Kobuszewski czy Wiesio Gołas. Oni wystarczy, że pokażą się na scenie, a widzowie eksplodują śmiechem. Ja muszę popracować, żeby uzyskać efekt komediowy. Sam z siebie nie jestem zabawną postacią, nie jestem komikiem. Zawsze lepiej czują się w rolach dramatycznych, bo uważam się za aktora poważnego. Umiejętność rozśmieszania publiczności wzięła się z tego, że przez długie łata uczyłem się,jak to robić. W końcu się nauczyłem.

Prof. Zybert i inni

Zrobił wielką karierę zarówno teatralną, jak i filmową. Od 1981 roku związany jest z warszawskim teatrem Ateneum, gdzie stworzył wiele znakomitych kreacji.

Obecnie można go oglądać w monodramie "W progu, czyli sztuka zaniechanych spodni". Postać profesora Zyberta w serialu "Na dobre i na zła" przyniosła mu jeszcze większą popularność niż nagradzane role w filmie Kazimierza Kutza "Skok", w "Człowieku z żelaza", "Lalce" czy wcześniej w "Miłości dwudziestolatków" Andrzeja Wajdy.

Gdy grał w tym ostatnim, miał zaledwie 19 lat. Jakie były początki?

- Zdawałem egzamin do szkoły teatralnej wśród takich amantów,jak Jan Englert, Andrzej Zaorski, Damian Damięcki. To były nazwiska! I aktorskie, i warszawskie. A ja w jadowicie niebieskim garniturku, z krawatem na gumką, przemykałem pod ścianami. Kiedy dostałem się w pierwszym podejściu, byłem zdziwiony! Nie tylko ja. Początkowo koledzy pyta-li mnie, gdzie hoduję krowy. To im odpowiadałem: " W pałacu książąt Czartoryskich w Puławach". Tak, tak. Złośliwie! Mieli mnie po prostu za buraka. Ale gdy zobaczyli, jak mówią wiersze, robią scenki, to Andrzej Zaorski zapytał, czy pójdę z nimi na lody. I dostałem natychmiast stypendium naukowe. Tysiąc złotych. To było bardzo dużo. Co nie przeszkadzało, że po studiach nie dostałem angażu w Warszawie. Proponowano mi Zieloną Górą, Poznań. A ja się uparłem na Warszawę - wspominał w jednym z wywiadów.

Rzeźba i spowiedź

Tak, aktorstwo to żywioł Mariana Opani. Ale tylko na scenie. Gdy z niej schodzi, zatrzaskuje teatralne drzwi i chowa się w domowym zaciszu. Co lubi robić najbardziej w wolnych chwilach?

Spędzać czas z czwórką wnuków - niekoniecznie z wszystkimi naraz - i rzeźbić. O tak, rzeźbienie to pan Marian uwielbia, szczególnie rzeźby sakralne, na przykład Chrystusa Frasobliwego. Jak sam wyznał, rzeźbienie jest jego rozmową z Tym, co na górze. I jak dodał w jednym z wywiadów, podczas rzeźbienia zawsze spowiada się z niedoskonałości swojej wiary.

Od młodych lat chciał zagrać Hamleta - zagrał go jedynie w szkole teatralnej - Ryszarda III, Makbeta, księcia Konstantego...

- Silnych ludzi, których potrafię zagrać. Kiedyś żona Mikołaja Grabowskiego Iwona Bielska, jak zaśpiewałem pierdolniętych dekadentów" Wołka, dziwiła się: "Nie wiedziałam, że ty jesteś taki silny charakter". Takie moje szczęście. Zawsze chciałem być Hamletem, Makbetem, a grywałem w "Moskwie-Pietuszki". Nie chodzi o to, że to jest lżejszy repertuar, tylko lekko komediowy, a ja tej komedii musiałem się uczyć. Nigdy nie lubiłem się wygłupiać, nie byłem duszą towarzystwa jestem małomówny. Mam duszę Hamleta, ale publiczność skierowała mnie na inne tory. Widzowie lubią mnie w rolach charakterystycznych, komediowych - komentuje ze śmiechem aktor.

Duet ze Zborowskim

Jak pamiętam nasze spotkania, choćby to ostatnie, gdy gościł w Krakowie z "Panem Jowialskim", partnerując m.in. Annie

Polony, zawsze był pogodny, ale nie żartowniś. Z dużym poczuciem humoru, ale bardzo serio traktujący swój zawód. Żart, dowcip - tak, wygłup - nie. To nie w stylu Mariana Opani, który nigdy nie lubił komikowania.

Jeździ po Polsce ze swoim recitalem, bo śpiewanie to też jego pasja. Śpiewa sam lub z Wiktorem Zborowskim - tworzą naprawdę świetny duet Śpiewa piosenki Brela, Hemara, Wysockie-go. Okudżawy czy Młynarskiego. Kiedy podziwiałam go przed laty w spektaklu "Opera Granda" będącym operowym pastiszem, nie wiedziałam, kogo oglądać: pysznie grających artystów czy oszalałą ze szczęścia publiczność.

Za dużo bylejakości

O stanie polskiej kultury aktor ma nie najlepsze zdanie, co wielokrotnie podkreślał. - Bo bez wątpienia znalazła się na zakręcie. I nie ma już naszych wielkich teatralnych żubrów, jak Łomnicki czy Holoubek, którzy mogliby przywrócić proporcje w myśleniu, krzyknąć autorytarnie, co jest sztuką, a co oszustwem. Muszę przyznać, że mam dość negatywny stosunek do tego wszechobecnego amatorskiego ruchu. W Polsce nastała wręcz jakaś piekielna moda na brak profesjonalistów. Jest dużo bylejakości Bylejakość i amatorszczyzna zalewają nas na każdym kroku. Amator i zawodowiec to dwie różne rzeczy. Czasem oczywiście z tych amatorów potrafią wyrosnąć dobrzy aktorzy, a zawodowi okazują się amatorami. Na przykład dzisiejsze kabarety, by rozśmieszyć publiczność, sięgają po każdy tani chwyt. Mogę zrozumieć apetyt na łatwy pieniądz, ale po co takich amatorów promuje telewizja? Mam przykre wrażenie, że dobre czasy już minęły.

W ślady ojca

Aktor ma córkę Magdalenę i syna Bartosza, który poszedł w ślady ojca i też jest aktorem. Dodajmy: bardzo utalentowanym aktorem. Panowie spotkali się m.in. we wspomnianym "medycznym" serialu "Na dobre i na złe". Kiedy syn zagrał w "Całkowitym zaćmieniu", obok m.in. Krzysztofa Globisza, ojciec usłyszał od reżysera Krzysztofa Jaślara: "Bartek chyba cię przerósł".

Zapytany, czy cieszy się z tego, że syn poszedł w jego ślady, mówił:

- Absolutnie nie. Jak każdy tata aktor czy mama aktorka. My po prostu wiemy, czym pachnie ten zawód, ile trzeba poświęcić. Ten blichtr to wszystko złudzenie. To przecież tysiące upadków, ciężkiej pracy, stresów, nerwów. Kto chciałby skazać własne dziecko na taki los? Ja się nie skarżę, ale trzeba zrozumieć, że to diabelskie zajęcie potrafi być i piękne, i okrutne. A my przecież chcemy zawsze, żeby nasze dzieci były szczęśliwe, i wolełibyśmy oszczędzić im jakichkolwiek upadków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji