Artykuły

Mrożek uciekł

Nikt lepiej nie sportretował krytycznie Polaków. Z ich fobiami, cierpiętnictwem, mitem wiecznej ofiary. Gdziekolwiek by byli, opowiadają o cierpieniu - pisze Justyna Sobolewska w Polityce.

Wyglądał podobnie jak na dawnych fotografiach Wojciecha Plewińskiego sprzed lat, jakby jego wiek zatrzymał się w latach 60. Był 2011 r. Do restauracji w Nicei, gdzie mieliśmy się spotkać, wkroczył rześkim krokiem, choć był niedługo po skomplikowanej operacji serca. Trochę rozmawialiśmy, ale głównie wędrowaliśmy. Przez cały dzień. Oprowadzał po swoich trasach. Nie mogłam znaleźć hotelu i nie było taksówek. W końcu przez cały dzień Mrożek ciągnął moją walizkę - nie pozwalał jej sobie odebrać. Pod wieczór miałam wyrzuty sumienia, że wykończyłam go tą walizką. Obawiałam się telefonu od żony. Skończyło się dobrze. Mrożek przeżył walizkę. Przez ostatnie dwa lata sporo się udzielał: był w Polsce kilkakrotnie, jurorował w konkursach, uczestniczył w premierze swojej sztuki "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama", wychodziły kolejne tomy jego "Dziennika" i korespondencji. Niebawem ukaże się w Wydawnictwie Literackim korespondencja ze szwedzkim intelektualistą Gunnarem Brandellem i tom rysunków Mrożka w Oficynie Noir Sur Blanc.

Przed wizytą w Nicei oglądałam film Pawła Łozińskiego, nakręcony w Meksyku, tuż przed wyprowadzką Mrożka do Polski. Opowiadał o wszystkich swoich ucieczkach i próbach wyzwolenia od rodziny, od państwa, od sukcesu, siebie samego. Całe życie układało mu się w pasmo ucieczek. "Wyjechałem, bo nie wiedziałem, kim jestem" - mówi Łozińskiemu. Po to pisał dziennik, żeby dowiedzieć się, kim jest i czy można od siebie uciec?

Tak można patrzeć na ten wieloletni zapis bezlitosnej auto-analizy. Nie chciał być niczyją własnością - ani państwa, ani żadnej wspólnoty. W pierwszych emigracyjnych zapiskach w dzienniku próbował zrozumieć, skąd brały się te jego ciągłe ucieczki. Czytał namiętnie Junga i Fromma. Wyciągał na światło dzienne swoje neurozy i lęki - i przyglądał im się: "Nerwowy jestem. Od strachu przed ojcem wzięło mi się jeszcze w dzieciństwie. (...) Uciekłem i odtąd ciągle uciekam (...). Całe moje życie było uciekaniem. Czy nie czas przystanąć? Jak to się robi?".

Taką neurotyczną ucieczką był też akces do komunizmu. "Pacholę o straszliwym poczuciu izolacji uważałem się za wyjątkowo miłującego wolność, bo mnie się ani ojciec nie podobał, ani cała rodzina". Uciekł więc do wielkiej komunistycznej rodziny. Potem uciekł z Polski. Zmieniał kraje i adresy, ale wszystkie miejsca były czasowe; "Mały biały domek nigdzie nieistniejący, nie ma go. Oby dało się zbudować domek, który by się mieścił w obrębie własnej skóry". Gdy tylko gdzieś zaczynał czuć się swojsko - wyjeżdżał, gdy przez chwilę ktoś zaczął uważać go za pisarza francuskiego - opuścił Paryż. Przez pewien czas był uważany za pisarza "superpolskiego", tymczasem on sam czuł się tutaj obcy. Swojskość go przerażała. "Dlatego uciekłem z Krakowa, żeby nie być nasz ( jedną z postaci, jak wieża mariacka nasza" - pisał. Wybrał w końcu Meksyk. Ale i tam nie osiadł na stałe. Wracał do Krakowa, by i stąd znowu się wyprowadzić do Nicei w 2008 r.

Uwielbiał hotele, przelotne przystanie, anonimowe, które nie mają pretensji do wieczności, tak jak normalne mieszkania: "Moje mieszkania - te, które wynajmowałem jako główny lokator - nigdy nie były prawdziwymi mieszkaniami. Prawdziwe mieszkania rozpoznaję już od progu - unosi się w nich pretensja do wieczności. Jestem i będę - powiadają. Nie dyskutuję z nimi, ich sprawa. Barykady z mebli nie powstrzymają przemijania. Ja wiem, że nie będę, a nawet co do jestem mam poważne wątpliwości. Nigdy nie doznaję takiego zaostrzenia zmysłów i myśli, jak w obcym kraju, w obcym mieście, wśród obcych ludzi, których języka najlepiej, jeżeli nie znam. Wędrowanie nie jest już pielgrzymką, skoro się nie zna świętego miejsca. Idzie się, to wszystko".

Z oddali analizował polskość, która go drażniła, ale którą dobrze rozumiał, którą nosił w sobie. Pewne cechy są zresztą niezmienne, jego obserwacje i dziś brzmią aktualnie: "Polacy niewątpliwie są narodem żałosnym. Martyrologia, którą tak podstawiamy wszystkim pod nos, powinna być zakazana, choćby z taktyczno-politycznego, propagandowego punktu widzenia. Poza obłudnymi, zdawkowymi wyrazami ubolewania nie budzi na świecie nic, przeciwnie, szkodzi nam. (...) W tonacji narodowej naszej jesteśmy czystymi masochistami, nawet w tym, jak się narzeka w kręgu rodzinnym" - pisał w,, Dzienniku". Odnajdywał też "polactwo" w sobie. Polak, według Mrożka, jest zawsze słaby i miękki, rozlazły i szukający ulgi. Szuka nadzwyczajnych okoliczności i emocji, a nie potrafi zwyczajnie żyć. Jak dziecko wyobraża sobie własny pogrzeb, gdy go będą żałowali. "Polacy przypominają zmokłe kury przytulone do siebie na grzędzie, podczas kiedy poza kurnikiem sroży się czas i historia".

Nikt lepiej nie sportretował krytycznie Polaków. Z ich fobiami, cierpiętnictwem, mitem wiecznej ofiary. Gdziekolwiek by byli, opowiadają o cierpieniu: "o tu, wybili, panie, za wolność wybili" - krzyczy bohater "Monizy Clavier". Polak z tego opowiadania, wędrujący po Wenecji ze swojskim kabanosem, lękający się jak ognia swoich rodaków, pasuje przede wszystkim do drugiej połowy XX w. Ale syndrom "Polaka za granicą" opisany przez Mrożka nie zaginął i dzisiaj. Chociaż warunki się zmieniły i spełniło się to, o czym Mrożek pisał do Jana Błońskiego: "Zaziębiłem się w Wenecji. Twierdzę, że dopóki jeden Polak do drugiego Polaka nie będzie mógł napisać, że przeziębił się w Wenecji, spokojnie i po prostu, dopóty nie będziemy mieli głów normalnych".

Jednak Mrożek nie był typem prześmiewcy: "Nie chodziło o to, żeby stać z boku, śmiać się i szydzić. W moim przypadku pod szyderstwem kryła się moja osobista niedola psychiczna, niewygoda, nawet rozpacz. Szydzenie bywa na ogół trzymaniem fasonu, dotyczy to nie tylko jednostek, ale całych narodów. Mówi się o humorze żydowskim czy o humorze Ormian, ale istnieje też humor polski. We wszystkich przypadkach chodzi o narody ciężko doświadczone, które szydząc, zachowywały poczucie humoru jako sposób na utrzymanie równowagi psychicznej" - pisał.

Czytając "Dzienniki" widzimy, że to nie jest utyskiwanie na przywary, lecz bolesna codzienna walka. Ostrość widzenia innych wynikała z ostrości patrzenia na siebie. Trzy tomy "Dzienników" można czytać jako zapis tożsamości, która jest wyobcowaniem.

Dawniej, w innej rzeczywistości, ironia i humor Mrożka ratowały nas przed schizofrenią. Stworzył kod zrozumiały dla wszystkich. Kolejne pokolenia już go nie rozumieją. Reżyserzy bardzo rzadko sięgają dziś po jego sztuki. Ostatnim wielkim spektaklem było "Tango" zrealizowane przez Jerzego Jarockiego, w którym postacią wiodącą był Artur pokazany jako osobowość autorytarna. Aneta Kyzioł pisała w "Polityce":

"Spektakl Jarockiego podejmuje jeden z najważniejszych problemów naszych czasów. Jak dojrzeć w kulturze, która promuje cechy dziecka: radosność, otwartość, bezrefleksyjność. Gdzie pragnienie powagi jest obciachem, a dojrzałość, podobnie jak starość - obelgą. Wydaje się, że młodzi ludzie mają problem z rzeczywistością, którą wywalczyli także dla nich ich rodzice". I był to spektakl bardzo poważny, zupełnie nieprzypominający wcześniejszych satyrycznych realizacji. Mrożek z czasem stawał się coraz bardziej poważny. Tak jak w "Karnawale", który miał premierę tej wiosny, gdzie pojawia się wątek starości i utyskiwania na niedoskonałość Stworzenia.

W jednej z rozmów Mrozek zauważył z goryczą: "Przez całe dorosłe życie byłem świadkiem, jak wszystko, co lubiłem i czego chciałem, przegrywało i jest już przegrane, a wszystko, czemu byłem przeciw, wygrywało i już wygrało. Europa zdaje się dopiero odkrywać, że my możemy to czy sio, ale wszystko jedno co, bo coś nas pożera i gubi nieustannie, cokolwiek my robimy (Rilke to wyraził moim ulubionym cytatem: To, z czym walczymy, jest tak małe, jak wielkie to, co walczy z nami). Teraz jestem stary, starość przynosi zobojętnienie, i to chyba jest jedyną jej zaletą".

W jego twórczości poza najbardziej znanymi sztukami kryje się wiele tajemnic. Warto na nowo odkrywać choćby wczesną absurdalną powieść "Ucieczka na południe" albo tajemnicze opowiadanie "We młynie, we młynie, mój dobry panie", napisane już na emigracji, w którym bohater wyławia z rzeki trupy, między innymi swego własnego trupa. To opowiadanie mówi o nieświadomości, ale też o niemożności uwolnienia się od przeszłości. Mrożek wyjaśniał, że przez lata żył złudzeniem, że uda mu się uwolnić od przeszłości: "Nie lubię wspomnień. Może dlatego starałem się zmieniać miejsce pobytu; gdy w nowym miejscu, kraju, otoczeniu zebrało się ich zbyt wiele - uciekałem dalej. Chciałem być nomadą, mieć mało i wszystko przy sobie, być gotowy do ucieczki. W tej grze przegrałem. Można w nią wygrać tylko za cenę wariactwa albo jeśli się żyje zbyt długo".

Jechałam do Nicei zapytać go o to ciągłe uciekanie. Obruszył się. "Już nie uciekam" - odpowiedział. Ale nadal często się przeprowadzał. Trafiłam na moment kolejnej zmiany mieszkania. I to on, jak mówiła żona, był motorem wszystkich zmian. Mówił, że nie czuje związku ze sobą dawnym, z autorem sztuk, dzienników, choroba przepołowiła jego życie. Udar mózgu przebyty w 2002 r. pozostawił trwałe skutki, afazja nie cofnęła się całkowicie. Mrożek był wielojęzyczny, powrócił do niego tylko język polski. "To dowód na to, że jestem Polakiem". Wracały do niego też wspomnienia rodziców i Polski, której już nie ma. Zaskoczyło mnie, jak często odwoływał się do Polski, wiedział na przykład, jaka jest tego dnia pogoda w Warszawie. Opowiadał o swoich radościach: siedzieć i patrzeć na morze. Dojść do zamku w Nicei, wjechać windą na wzgórze i tam czekać na zachód słońca. Został mi w pamięci po tym dniu obraz wieczornej kolacji. Kelnerzy w restauracji zwracali się do pani Susany jak do szefa kuchni, a ona, znawczyni, decydowała o wszystkim. Jedliśmy owoce morza pod skomplikowaną przykrywką z ciasta. Mrożek nie brał udziału w rozmowie, tylko co pewien czas spoglądał znad gigantycznego talerza na żonę i uśmiechał się do niej. Myślałam, że wspaniale, że ma tę Niceę, gdzie jest anonimowy, gdzie nikt na niego nie patrzy, tak jak lubi, gdzie ma swoje trasy. I przypominały mi się fragmenty z "Dziennika", jedne z nielicznych poświęcone szczęściu. Zdarzały mu się bowiem chwile uwolnienia od rozterek "ja", od masek, od "polactwa" i nudy, gdzieś w obcych miastach, w drodze. Kiedy znikał on, a zamiast niego pojawiał się ktoś inny, dla siebie samego ciekawszy i nieograniczony.

Na zdjęciu: Sławomir Mrożek z żoną, Gdynia 2011 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji