Artykuły

Mrożek albo nieprzysiadalność

Największym pośmiertnym już zwycięstwem Sławomira Mrożka byłoby nasze powtórne zainteresowanie jego twórczością. Tym bardziej że, wciąż jest wiele do odkrycia i wiele do przeczytania na nowo. Ale nie łudźmy się - to nie jest pisarz na nasze czasy - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Łączę z kilkuset widzami czerwcowej prapremiery "Karnawału, czyli pierwszej żony Adama" wspomnienie, choć oczywiście każdy z nas widział to inaczej. Sławomir Mrożek przyjechał do warszawskiego Teatru Polskiego, aby zobaczyć pierwsze wystawienie swojej ostatniej sztuki. Współtwórcy inscenizacji pamiętają, że był przejęty i szczerze zainteresowany tym, co ogląda, przede wszystkim w trakcie ostatnich prób. Pewnie tak - skoro właśnie w ten sposób to odczuli. Dla postronnych w trakcie premiery było jednak inaczej. Podczas spektaklu Mrożek siedział w pierwszym rzędzie niemal nieruchomo, w antrakcie poruszał się wolno, szedł sztywno, oblegany przez gospodarzy miejsca oraz oficjeli, przynajmniej w tych momentach, które obserwowaliśmy, niemal nic nie mówił. Nie było zresztą w tym nic szczególnie zaskakującego. Pamiętam poświęcony autorowi "Tanga" wieczór w Teatrze Współczesnym, związany bodaj z promocją któregoś z tomów korespondencji Maciej Englert przygotował - inteligentnie, po mrożkowsku i z wdziękiem - okolicznościowy spektakl, ale bohater jedynie ze swojego fotela ukłonił się publiczności

Inna, a jednak bliźniacza sytuacja. Przy okazji wydania pierwszego "Dziennika" w Instytucie Teatralnym odbyło się spotkanie na cześć pisarza połączone z wręczeniem mu jakiegoś szczególnie istotnego państwowego odznaczenia. Minister Bogdan Zdrojewski przypiął ów order do dżinsowej koszuli, a na koniec Mrożek skwitował całość krótkim "dziękuję". Zwykł mówić poprzez swoje sztuki, opowiadania, rysunki. Sytuacje, gdy inni gromadzili się, aby go oglądać i fetować, zdawały mu się co najmniej nienaturalne. Męczył się niemiłosiernie i niespecjalnie to ukrywał.

Oglądając "Karnawał" w reżyserii Jarosława Cajewskiego, czasem zerkałem w bok na Mrożka i za każdym razem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że owa celebra jego osoby tym razem też mocno go uwiera. W tym akurat - przynajmniej dla tych, co go przy podobnych okazjach widywali i - nie było nic nowego. Wtedy jednak a doszło wrażenie nieprzyjemne - że pisarz jeszcze na świecie jest, lecz już nie dla świata. Kiedy w czwartkowy ranek dowiedziałem się, że Sławomir Mrozek nie żyje, pomyślałem, że być może stało się to, na co czekał i z czym się pogodził. Przecież od dawna mówił w wywiadach, że w słonecznej, idealnej do spokojnego życia Nicei nie robi nic, tylko siedzi i patrzy. Wyznawał, że dużo myśli o śmierci, jakby chciał ją zawczasu poznać. Być może zdążył ją już oswoić i ów poranek wcale nie przyniósł mu trwogi..

Czytam liczne teksty o Sławomirze Mrożku, które zdążyły ukazać się po jego odejścia. Ktoś twierdzi odkrywczo, że "wszyscy jesteśmy z Mrożka", kto inny, że "wszyscy Mrożkiem mówimy". Biedny pisarz - łatka narodowego prześmiewcy, autora fantastycznych bon motów i słownych układanek przylgnęła do niego tak mocno, że w istocie przesłoniła wszystko inne. Słowa wytrychy mają załatwić wszystko, oddać szacunek i zdefiniować twórczość. Tymczasem sprowadzają się do ugłaskiwania autora "Emigrantów" czy wręcz upupiania go, bo zamknięty w kilku powierzchownych formułach mniej jest bolesny, mniej przenikliwy, bardziej przewidywalny. Niewielu stać na dokonanie syntezy. Na to, aby połączyć Mrożka prześmiewcę z Mrożkiem egzystencjalistą. Aby w Mrożkowej ironii dostrzec rozwinięcie jego goryczy. Gdyby ktoś mnie zapytał, co pozostało po Mrożku, rzekłbym, że smutek. Rozpacz kryjąca się pod kunsztownymi zdaniami i replikami bohaterów oraz poczucie bezsensu życia. Nie przypadkiem zestawiano jego dzieła z dramatami z epoki teatru absurdu. Mrożek mógłby powiedzieć za Estragonem z "Czekając na Godota" Samuela Becketta - nic się nie da zrobić

No tak, bo... Pierwsze moje spotkanie z twórczością dramatyczną autora "Monizy Clavier" miało miejsce w końcówce lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku w tym samym Teatrze Polskim, w którym w czerwcu oglądałem "Karnawał". Kazimierz Dejmek wystawiał przy Karasia oraz na Kameralnej Scenie (wówczas przy ulicy Foksal) sztukę za sztuką, czyniąc z prowadzonego przez siebie teatru nieformalny "dom Mrożka". Wtedy, o ile mnie pamięć nie myli, miano to należało się właśnie Polskiemu, a nie Teatrowi Współczesnemu, który powrócił do Mrożka inscenizacjami Erwina Axera i Macieja Englerta dopiero w kolejnej dekadzie. Tymczasem Dejmek grał "Vatzlava", "Szczęśliwe wydarzenie", "Kontrakt", "Letni dzień". Dobrze pamiętam "Kontrakt" z mistrzowskim duetem Zdzisława Mrożewskiego i Jana Englerta oraz "Letni dzień", w którym spotkali się Englert, Andrzej Łapicki i Magdalena Zawadzka. Uderzająca była klarowność kameralnych inscenizacji Dejmka bez reszty podporządkowana melodii słów i dynamice dialogu. Właśnie ping pong konwersacji w znakomitym wykonaniu Mrożewskiego, Łapickiego i Englerta robił w tamtych spektaklach największe wrażenie, i jeszcze precyzja niemal niewidocznej reżyserii, akcentującej w dramaturgii Mrożka raczej perfidię świata i wynikający z podporządkowania jego regułom cynizm bohaterów. Byłbym szalenie ciekaw "Miłości na Krymie" w ujęciu Dejmka, artysty przecież nieraz znajdującego się w sytuacjach dwuznacznych, dalekich od łatwych interpretacji. Jak on przeczytałby ten wielki dramat - klamrę losów dwudziestowiecznej inteligencji w naszej części Europy pod sowieckim butem? Chłód jego spojrzenia mógłby wejść z tekstem Mrożka w mocny dialog.

W tamtym czasie Dejmek miał dwa flagowe spektakle Mrożkowskie, które przynajmniej dla Warszawy wyznaczały sposób interpretowania jego sztuk Pierwszym był wznowiony po stanie wojennym "Ambasador", drugim - "Portret". Rzecz o ambasadorze nieokreślonego z nazwy państwa, który usiłuje zachować niezłomność, stala się głośna dzięki kreacjom Andrzeja Szczepkowskiego, Andrzeja Łapickiego i Tadeusza Łomnickiego, W wersji wznowionej nie grał już Łomnicki, ale pozostał oczywiście dialog tytułowego bohatera z Człowiekiem (w tej roli widziałem Tomasza Budytę), który wyswobadza się, przebijając głową globus. "Czego chcecie? Martini czy sherry? Azylu!"

Śmieszne, nieprawdaż? Chociaż minęło ponad ćwierć wieku, pamiętam pełen aplauzu dla politycznej aluzji śmiech na widowni Polskiego właśnie po tym dialogu. Rzeczywiście, śmieszne, ale pod śmiechem jak zawsze w utworach tego akurat pisarza kryje się przerażenie. I okrucieństwo, uosabiane przez niezwykle eleganckiego Pełnomocnika. U Dejmka grał go ze swoją prywatną klasą Łapicki, lata później przy Mokotowskiej, u Axera - Krzysztof Kowalewski. W nim była już jedynie rubaszność wschodniego kacyka, maskowana szerokim gestem i fałszywą przyjacielskością. Pod pozorami misiowatej safandułowatości agresję skrywał też Edek z "Tanga", znakomicie wyreżyserowanego przez Macieja Englerta we Współczesnym w połowie lat dziewięćdziesiątych. Z szacunkiem myślę o Pełnomocniku Łapickiego, ale sądzę, że to Krzysztof Kowalewski dotknął tego, co u Mrożka najważniejsze. Czającej się pod śmiechem najczystszej grozy.

***

Kazimierz Dejmek pokazywał w owym czasie także "Portret". Jan Kott wśród najważniejszych polskich tekstów dramatycznych ostatniego półwiecza wymieniał "Emigrantów". Ktoś inny wskazałby oczywiście "Tango". "Portret" w powszechnej opinii stał się dziełem wielkim w zamyśle, lecz nie do końca spełnionym. Być może da się wskazać w nim mielizny, na przykład w charakterystyce postaci kobiecych, ledwie przez pisarza naszkicowanych. Pewnie to prawda, jednak dla mnie "Portret" jest arcydziełem najpełniej ukazującym trujący wpływ ideologii komunistycznej na ludzkie życia - ten moment, gdy niemal niedostrzegalnie wyrzekano się przyzwoitości. A wszystko w swojej skali, od konkretu do wymiaru niemal monumentalnego. Przemowa Anatola do wizerunku Stalina ma siłę Mrożkowej Wielkiej Improwizacji, Wspaniale u Dejmka wyrzucał ją z siebie Piotr Fronczewski, jako Bartodziej wspaniale partnerował mu Jan Englert.

W tym samym czasie w Starym Teatrze w Krakowie "Portret" przygotował Jerzy Jarock. Wielki reżyser miał Mrożka, obok Witkacego, Różewicza, a przede wszystkim Gombrowicza, za flagowego autora swego teatru. Jego krystaliczny "Portret" znam jedynie ze zdjęć oraz z kongenialnego opisu Andrzeja Wanata* Wierzę, że przekroczył nim ramy teatru.

Jarocki oraz Erwin Axer stali się obok Dejmka, a może nawet ponad nim, najważniejszymi naszymi interpretatorami dramaturgii autora "Wdów". I to Jarocki był tym reżyserem, który wypowiedział Mrożkowi posłuszeństwo. Pamiętamy - miał przygotować prapremierę "Miłości na Krymie", ale postanowił mocno poprawić autorowi drugi akt, jeszcze ostrzej zaś potraktować akt ostatni. Doszło do otwartego konfliktu, czego efektem było słynne dziesięć punktów, gdzie Sławomir Mrozek zastrzegał, że dramat ma być wystawiony jedynie według zapisanych w didaskaliach wskazówek. Koniec końców, prapremierę w Starym Teatrze podpisał Maciej Wojtyszko, kolejne wystawienie w warszawskim Współczesnym, lekko odbiegające od wytycznych pisarza, Erwin Axer. Jarocki powrócił do "Miłości na Krymie" w Teatrze Narodowym już w wieku dwudziestym pierwszym, wedle własnego pomysłu, bo Mrożkowi było już wszystko jedno. Przedstawienie okazało się pełnoprawną alternatywą dla kanonicznej wersji autora. Przyniosło też wspaniałą rolę Jana Frycza na czele znakomitego zespołu. Frycz zagrał Zachedrynskiego, może najbardziej gorzkiego z Mrożkowskich bohaterów. Człowieka przyglądającego się wiekowi dwudziestemu, ale bezradnego wobec jego bezeceństw. Przed Fryczem wcielali się w Zachedrynskiego między innymi Jerzy Trela i Zbigniew Zapasiewicz. Widziałem wiele doskonałych ról w tym repertuarze, ale sceniczny Mrożek ma dla mnie twarz tej wielkiej trójki polskiego aktorstwa.

***

Pod Zapasiewicza, w roli Eugeniusza, projektował Jarocki swoje ostatnie "Tango". Śmierć wielkiego aktora pokrzyżowała plany, ostatecznie wuja zagrał świetnie dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert. Wielki reżyser inkrustował sztukę fragmentami "Raju utraconego" Miltona, akcentował przede wszystkim jej filozoficzną treść. Podkreślał przed premierą, że widzi w "Tangu" wielkie serio zamiast galopady żartów. Zżymali się niektórzy na takie ujęcie arcydzieła, ale po kilku latach przedstawienie broni się doskonale. Przede wszystkim jako opowieść o bladze rewolucji, która prowadzi jedynie do destrukcji, pozostawia po sobie tylko zgliszcza. Arturem jest w tym spektaklu Marcin Hycnar, jego zacietrzewienie sięga granic szaleństwa, Edka gra Grzegorz Małecki, uosabiając całą brutalność dyktującej dziś swoje prawa masy. Może wersja Jarockiego nie pokrywała się idealnie z autorskim zapisem (nawet na pewno nie), ale podkreślała grozę "Tanga". I gorycz dramaturgii Mrożka.

Znamy ją choćby z "Emigrantów", wciąż czekających na kolejną, pierwszą od lat, ważną inscenizację. Nie przyniosą jej reżyserskie sztuczki polegające na obsadzeniu w roli robotnika nie aktora, lecz inkasenta z gazowni. Ostatnich ważnych "Emigrantów" zrobił Kazimierz Kutz w Teatrze Telewizji z Markiem Kondratem i Zbigniewem Zamachowskim. To było w 1995 roku.

***

Mrożek nie daje się przyszpilić. Powrócił do życia po afazji, jako terapię traktując pisanie autobiografii "Baltazar". Kolejne lata przyniosły tomy korespondencji, czasem wstrząsające, jak ten z Adamem Tamem, czasem komentujące własną twórczość (z Janem Błońskim) albo ukazujące Mrożka mniej znanego, choćby jako oddanego przyjaciela (z Wojciechem Skalmowskim). Wreszcie w aurze wydarzenia pojawił się trzytomowy "Dziennik" prowadzony od początku lat sześćdziesiątych do końca osiemdziesiątych. Wyłonił się z niego autoportret pisarza daleki od poprawności. Człowieka brutalnego wobec siebie i świata, pełnego kompleksów i fobii, zatracającego się w alkoholu, cynicznego wobec kobiet. Bywały w nim fragmenty błyskotliwe, ale i sprawiające wrażenie potoku zmęczonej używkami świadomości, dalekie od oczekiwań. Sądzę jednak, że na "Dziennik" Mrożka przyjdzie jeszcze czas, że zostanie on właściwie przeczytany, a na pierwszy plan wyjdzie nie tylko tak wyraźny kompleks padrone, czyli Gombrowicza.

Przy okazji "Karnawału" pisarz zarzekał się, że nie ma już nic w zanadrzu, a ta sztuka to jego "resztki". Wiadomo było od dawna, że Wydawnictwo Literackie opublikuje jeszcze korespondencję ze szwedzkim intelektualistą Gunnarem Brandellem (ponoć fascynującą), a oficyna Noir sur Blanc album z rysunkami Jednak w nekrologu na stronie Literackiego pojawiła się sugestia, że być może doczekamy się czwartego "Dziennika" z zapiskami z lat dziewięćdziesiątych. Zatem wygląda na to, że coś jeszcze zostało. I może być szczególnie ciekawe, bo obrazujące wrażenia po powrocie do Krakowa w tamtym czasie. Kolejne gorzkie rozczarowanie.

Teatr odwrócił się od Sławomira Mrożka, zabrakło już Axera, Jarockiego. Dla innych pisał zdaniami zbyt złożonymi. Krzysztof Warlikowski mówił, że wolałby czyścić ulice, niż realizować jego sztuki. Dlatego myślę dziś, że autor "Miłości na Krymie" zapłacił za życia swoją cenę. Za ostrość poglądów, obronę własnej wizji sztuki. Jak by powiedział inny pisarz z Krakowa Marcin Świetlicki - za życiową i artystyczną nieprzysiadalność .

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji