Relacje
Tekst jest natury publicystycznej: Hanna Krall spisała wywiady przeprowadzone z trzema osobistościami, symbolizującymi trzy znaczące i dramatyczne momenty polskiego życia politycznego: Goździk - rok 1956. Prokopiak - rok 1976 i Walentynowicz - rok 1980. Znane wypadki i wydarzenia tych lat przywołane są tu na nowo w relacjach osób, zdających sprawę z tego tylko, co same widziały i przeżyły, co myślały wówczas, co myślą dzisiaj.
Tak powstała perspektywa osobista, intymna, czysto ludzka wobec wielkich taktów historycznych. I to właśnie sprawia, że przedstawiony w teatrze utwór Hanny Krall przestaje być publicystyką. Nie mamy tu więc do czynienia z tak zwanym teatrem faktu: z teatrem, który chce być gazetą czy trybuną. Teatr taki artystycznie bywa najczęściej mierny, a społeczny sens ma tylko wówczas, gdy życie wre, a gazety i trybuny milczą.
Reżyser przedstawienia uniknął także czegoś wręcz przeciwnego: teatralizowania czyli inscenizacyjnego i aktorskiego nadmiaru. Nie ma dekoracji: na scenie parę zwykłych krzeseł biurowych, telewizor i coś w rodzaju małej mównicy czy pulpitu ze świetlicy. Nie ma tłumu statystów, projekcji filmowych, efektów akustycznych, muzyki, gry świateł etc.
Jest tylko trójka aktorów i widzowie. Aktorzy niczego nie grają: nie ma żadnych mniej czy bardziej wymyślnych sytuacji scenicznych, ruchu, wymownych gestów, ogrywania rekwizytu.
Nie: każdy z nich zostaje w końcu sam przed widzami: siedzi spokojnie lub stoi i mówi do nich. Mówi odpowiadając na pytania, które każdy by zadał: najprostsze, a przez to najtrudniejsze. A odpowiadając - opowiada, zwierza się, szuka sensu, sam siebie pyta, żartuje, wzrusza się. Tak publicystyczny tekst staje się materiałem poetyckim: aktorzy uruchamiają w nim niespodziewane rytmy, ujawniają barwy niepodejrzewane, tony niezwykłe.
Widzowie muszą poddać się tym rytmom, barwom, tonom: tworzy się nastrój i porozumienie między widzami i aktorami staje się pełne. Tak teatr powraca do swej najdawniejszej i najbardziej elementarnej funkcji: w podręczniku nazywają ją funkcją rapsodyczną.
Dlaczego to robi? Po co? Dlatego, że wielka i długotrwała tradycja teatru dramatycznego, z całą jego maszynerią i tłumem współpracowników, nie zdaje się na nic, kiedy widzowie sami są aktorami na scenie prawdziwej i dramatycznej historii swego kraju, kiedy widzom potrzeba celnego słowa, a nie rozległego widowiska, kiedy myśl staje się ważniejsza i nie mieści się w zwykłym słowie.
Jakąż tedy myśl zawiera w sobie utwór sceniczny Zofii Kucówny? Tę oto: jak wielka jest dysproporcja między wielkością wydarzeń historycznych, a kruchością pojedynczego człowieka, nawet jeśli jest osobistością, nawet jeśli odgrywa ważną rolę w tych wydarzeniach! Jaka jest dysproporcja między najprostszymi potrzebami zwykłego człowieka: chleba i sprawiedliwości, a lawiną wydarzeń uruchamianych, aby te potrzeby uznać albo też zdławić!
Jakiż tragizm tkwi w sprzeczności między pokorą ludzkich uczuć moralnych, a bezlitosnym patosem wielkiej polityki.