Artykuły

Prapremiery. Odsłona trzecia

"Blask życia" z Teatru im. Jaracza w Łodzi, "Nie do pary" z Wrocławskiego Teatru Współczesnego, "Zwał" z Teatru Polskiego w Poznaniu na IV Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

"Blask życia" (na zdjęciu) Rebeki Gilman to raczej materiał na film sensacyjny klasy B niż sztuka nadająca się do wystawiania w teatrze. W każdym razie do takiego właśnie wniosku skłania przedstawienie Mariusza Grzegorzka zrealizowane w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Jest to opowieść o małżeństwie Clinta (Ireneusz Czop) i Lisy (Małgorzata Buczkowska). On traktuje ją jak szmatę i każe zdobywać dla niego kolejne kochanki. Ona z ogromnym poświęceniem wyszukuje odpowiednie kandydatki, które on gwałci - najczęściej w jej obecności. Żeby sprawa się nie wydała, niewygodne kochanki muszą być za każdym razem usuwane. I to właśnie Lisa odwala tę brudną robotę.

Reżyser osadził tę sytuację w naturalistycznych pomieszczeniach. A że para zabijaków przemieszcza się do coraz bardziej obskurnych moteli, efekt tego jest za każdym razem widoczny w scenografii, a obsługa pieczołowicie wyciąga ścianki z nowym wzorkiem tapety, a nawet zmienia pościel na łóżku, tak jakby wyrysowany na nich deseń był dla całości sprawą kluczową. Właściwie połowa przedstawienia to przenoszenie kanap, łóżek, stolików, krzeseł, segregatorów i wszelkich, najbardziej nawet zbędnych, rekwizytów. A więc scenograficznie całość jest nie do zniesienia. Te zmiany okraszone zostały efektami muzycznymi, ilustrowanymi za każdym razem innym zdjęciem z amerykańskiej prowincji. Akurat pomysł poetyckich przerywników wydaje się jak najbardziej sensowny, przede wszystkim dlatego, że przełamuje naturalizm całości. Podobny zabieg zastosował ze świetnym skutkiem Lars von Trier w "Przełamując fale". Tyle tylko, że w łódzkim spektaklu takich przerywników było zbyt dużo, a w stworzeniu jakiegokolwiek nastroju przeszkadza krzątająca się obsługa. Sprawiało to wrażenie, jakby przerywniki nie miały być integralną częścią spektaklu, ale spełniały funkcję zapchajdziury.

Także aktorsko spektakl oparty jest na tanich chwytach. Ireneusz Czop uwierzył, że do zagrania silnego macho wystarczy napinanie ramion i ogólne rozchybotanie ciała. Efekt wygląda jak pastisz filmów gangsterskich. Dużo lepiej radzi sobie Małgorzata Boczkowska. Druga część spektaklu właściwie w całości należy do niej i tylko ze względu na jej rolę warto w ogóle wracać po dzwonku na widownię.

Zupełnie inną propozycją było "Nie do pary" Andrew Bovella z Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Śmiało można stwierdzić, że dyrektorzy teatrów powinni bić się o Agnieszkę Olsten na śmierć i życie, bo to reżyserka o niezwykłej wrażliwości i słuchu na ludzi. Pogmatwana siatka dramatyczna wyreżyserowana została niezwykle precyzyjnie. Całość przypomina trochę filmy Kieślowskiego, gdzie najważniejsze są drobne szczególiki, przypadkowe (a może nieprzypadkowe) spotkania, ukradkowe spojrzenia. W spektaklu Olsten z takich cieniutkich niteczek wyplata się cały gąszcz powiązań. Świat budowany jest z drobnych odłamków, które zaczynają się wiązać i tworzyć pewien mechanizm. Jedno wydarzenie może mieć wpływ na całe życie. Jedno wypowiedziane (a czasem tylko pomyślane) zdanie może przynieść nieprzewidziane konsekwencje.

A zaczyna się dosyć niewinnie. Dwie pary zdradzają się nawzajem. Rzecz dzieje się symultanicznie. Ich rozmowy i zachowania pokrywają się na zasadzie prawa symetrii. Prowadzone jest to niezwykle misternie. Aktorstwo jest prawie doskonałe. Mariusz Bonaszewski i Ewa Skibińska stworzyli role, które można uznać za jedne z najważniejszych w ich dorobku. Ich zagubienie, potrzeba bliskości, niedosyt, zakłamanie i konieczność przyznania sie do winy - wszystko to sprawia, że obcujemy z postaciami pełnymi, choć nie do końca zostają wyjaśnione przyczyny i skutki ich działania. Całość zaczyna się korowodem pląsającym w rytm salsy. Każdy z tego tłumu w rozbiciu, w pojedynkę, okaże się samotny i pogubiony.

Druga część niestety nie ma już takiej energii. Trzeba zresztą przyznać, że zabieg jest trochę podobny jak w spektaklu Grzegorzka - w dużej mierze powtarza się część pierwszą z dodaniem pewnych szczegółów. Jednak w łódzkim przedstawieniu było to tylko zbędne powtarzanie, natomiast u Agnieszki Olsten w drugiej części zostają wydobyte szczegóły, które wynoszą dramat na zupełnie inny poziom - staje się jasne, że nie o banalne zdrady tu chodzi, ale o niemożliwość porozumienia i samotność wśród ludzi, o poszukiwanie porządku w chaotycznym i rozchwianym świecie. Przede wszystkim jednak chodzi o spełnienie przeznaczenia. Wynika bowiem z tego, że na świecie nic nie dzieje się przypadkowo. Valerie (Elżbieta Golińska) zjeżdża z autostrady na boczną drogę, szukając śmierci. Czyżby chciała spełnić sny swojego męża (Maciej Tomaszewski), o których przecież nic nie wie?

Podobno Bovell napisał najpierw dwa dramaty, a następnie skompilował z nich jedną całość. Rzeczywiście w "Nie do pary" jest jakieś pęknięcie, ale nawet ta skaza intensyfikuje przeżycia poszczególnych bohaterów. Do tego całe przedstawienie jest niezwykle wysmakowane plastycznie, a tajemniczość podsyca delikatna, lekko jazzująca muzyka.

Ostatnim spektaklem, jaki zaprezentowano trzeciego dnia Festiwalu Prapremier była adaptacja "Zwału" Sławomira Shutego z Teatru Polskiego w Poznaniu. Po obejrzeniu tego przedstawienia bank to ostatnie miejsce, do którego ma się ochotę kiedykolwiek pójść. Główny bohater, Mirek, jest bowiem pracownikiem Hamburger Banku, którego pracownicy gotowi są na wszystko, byle tylko przyszpilić i pozyskać nowych klientów. Akcja rozgrywa się w surowej, chłodnej przestrzeni, a wszelkie rekwizyty wykonane zostały z wózków sklepowych. Świetny pomysł Katarzyny Stochalskiej wzmacnia obraz konsumpcjonizmu, w którym hipermarkety wyznaczają poziom dobrobytu. Sceny są krótkie, pełne kąśliwego humoru, a zachowania bohaterów poddano wyolbrzymieniu. Aktorzy dobrze sobie radzą z trudnym, poszatkowanym językiem Shutego. Postaci są jednowymiarowe, ale też nie chcą byc inne, same tę jednowymiarowośc sobie narzucają. Sporo tu sytuacji zarysowanych grubą kreską, niczym w skeczach kabaretowych.

Całość przerywana jest songami Macieja Maleńczuka. Na pewno jest to urozmaicenie akcji, tym bardziej, że środki reżyserskie użyte przez Emilię Sadowską okazują się zbyt ubogie, by udźwignąć całe przedstawienie - pod koniec staje się trochę nudne. Szkoda tylko, że te songi zabiły kompletnie tekst Shutego, a przecież to była jedyna szansa, by wydobyć jego muzyczność. Jedno jest jednak pewne - przedstawienie próbuje powiedzieć coś ważnego o pogmatwaniu współczesnego świata, a właściwie współczesnej Polski, gdyż to właśnie typowych polskich cech dotyczy ta groteskowa wizja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji