Artykuły

Pod linijkę? Nigdy!

- Jesteśmy grupą indywidualistów. Zdarza się, że czujemy zmęczenie sobą. I nie udajemy, że go nie ma. I jeśli trafia się kilka wyjazdów jeden po drugim, to na spacer każdy rusza osobno - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Po cichu, żeby zagrać w dubbingu do filmu animowanego. Bo to by sprawiło radość jej dzieciom. Zaskoczeni? I o to chodzi. Maja Ostaszewska bardzo pilnuje, żeby się nie zasiedzieć w jednym typie ról. Była komediową Beatką w serialu? To teraz w zupełnie niewesołym filmie Szumowskiej jest zagubioną mężatką, która usiłuje uwieść księdza. Oto przepis na karierę nienudną. Ani dla niej, ani dla widza. Maja Ostaszewska w najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej "W imię..." gra Ewę, kobietę prowincjonalną, która lgnie do księdza (Andrzej Chyra). Operatorem i współautorem scenariusza jest życiowy partner Mai, Michał Englert (syn Marty Lipińskiej i Macieja Englerta.

Rolę autystycznego Dyni zagrał mąż reżyserki Mateusz Kościukiewicz. Zdjęcia kręcono w mazurskiej miejscowości Guty i okolicach. Ciekawostka: w roli miejscowych chłopców wystąpili... miejscowi chłopcy. Premiera we wrześniu.

Spojrzenie ukochanego mężczyzny zza kamery uskrzydla czy paraliżuje?

- To była nasza pierwsza wspólna praca, odkąd zostaliśmy parą. Oczywiście zastanawiałam się, jak będzie. Michał jeśli krytyczny wobec mnie, co zresztą wysoko sobie cenię. Zawsze mogę liczyć na jego czujne, wnikliwe uwagi. Ale tak naprawdę praca z bliską osobą - jeśli oczywiście nic zażyłość relacji jest powodem spotkania na planie, a względy artystyczne - jest wspaniałym przeżyciem. Oboje jesteśmy samodzielnymi twórczo osobami, Michał jest świetnym operatorem, podziwiam to, co robi. I takie wspólne doświadczanie pasji może być bardzo inspirujące dla związku.

A jak się gra, kiedy reżyserka, Małgośka Szumowska, jest dobrą koleżanką, którą zna się od dziecka?

- "W imię..." to był rzeczywiście wyjątkowy plan dobrze znających się ludzi, przyjaciół. Zdjęcia odbywały się w małej miejscowości na Mazurach. Spędziliśmy całe lato w wynajętych domach, tworząc rodzaj komuny filmowej. (śmiech) Były z nami dzieci, czasem odwiedzały nas na planie w czasie przerwy obiadowej. Cudowny towarzysko i twórczo czas.

Sielanka.

- W wolnych chwilach nad jeziorem, z dziećmi - tak. Ale na planie nie było sielanki. I tu wrócę do pytania o Małgośkę. Ona jest szalenie energetycznym reżyserem. Spontaniczna, czujna, ale też wymagająca. Świetnie pracuje z aktorami, a z Michałem tworzy mocny tandem twórczy. Budują na planie atmosferę skupienia i poszukiwania. Mają wspólnie napisany, precyzyjny scenariusz, ale zostawiają miejsce na zmiany. Są otwarci na nowe tony, na wszystko, co może się wydarzyć tu i teraz. Mnie taki rodzaj pracy odpowiada najbardziej - szukanie tak długo, jak to potrzebne, żeby znaleźć właściwe rozwiązania. W samej relacji aktor-reżyser znajomość bardzo pomaga. Nie trzeba szukać sposobu komunikowania się, uprawiać tańca godowego.

?

- Tak to nazwałam. (śmiech) Chodzi o czarowanie się nawzajem, udawanie. Żeby wydać się atrakcyjniejszym i fajniejszym, żeby skrócić dystans. My z Małgośka nic musimy niczego udawać. Możemy sobie pozwolić na szczerość, czasem nawet na ostrą wymianę zdań, ale zawsze w imię dobrego efektu filmowego. To była praca w przyjaźni i zaufaniu, ale nie bezpieczna. I dobrze. Bo bezpieczeństwo zabija twórczość.

Jak Pani radzi sobie z tym, że ten film może urazić uczucia religijne? Ludziom wierzącym będzie przykro oglądać księdza, który się oddaje rozmaitym namiętnościom I słabościom. A za chwilę odprawia mszę, prowadzi procesję. Rozmawialiście o tym na planie?

- Ale ja nie uważam, że ten film jest obraźliwy. Oczywiście, żyjemy w kraju wciąż bardzo konserwatywnym. Niektóre społeczne reakcje pokazują, że niegotowym na rozmowę, na przyjęcie różnych - nazwijmy to - trudnych lematów. A w moim poczuciu to piękny, poruszający film. Andrzej Chyra gra wrażliwie i przekonująco. Jego ksiądz jest charyzmatyczny, z prawdziwym powołaniem i wiarą, a jednocześnie bardzo ludzki. Mierzy się z własnymi słabościami, namiętnością. To jest intymna historia konkretnego człowieka, a nie agresywny plakatowy film przeciwko Kościołowi. Choć nic zdziwię się, jeśli środowisko "rydzykowe" tak go odbierze.

Nie chodzi o Rydzyka.

- No dobrze, każdy ma gdzie indziej postawioną granicę wrażliwości i tego, co go dotyka. A filmy, poza tymi służącymi czystej rozrywce, powinny dotykać trudnych tematów, przekraczać tabu. Coraz częściej pojawiają się głosy, że celibat księży staje się problemem w Kościele. W prasie można znaleźć wzruszające wyznanie odejścia z Kościoła z prywatnych powodów. Kiedy przyjechaliśmy z filmem na festiwal Berlinale - a był on tam pokazywany w głównym konkursie i miał entuzjastyczny odbiór - nikt nie poczuł się urażony. Cała prasa huczała wtedy akurat na temat afery obyczajowej w niemieckim Kościele. Zresztą inspiracje do napisania scenariusza Małgośka i Michał wzięli z informacji prasowych. Ten film jest poruszający przez swoją autentyczność. I dlatego, że pokazuje różne oblicza jednej postaci. Są sceny piękne, porywające, również w sferze obrazu, a obok nich intymne, pokazujące słabość, kruchość, czasem przykre.

Od najnowszego filmu przeskoczmy do... najstarszego. Mija właśnie 20 lat, od kiedy po raz pierwszy stanęła Pani przed kamerą. Wyobraźmy sobie, że spotyka Pani tamtą Maję, która jest tuż po szkole, posmakowała trochę teatru, gra w "Liście Schindlera". Macie minutę. Trzeba szybko powiedzieć tej dziewczynie, którędy ma iść, jakich błędów nie popełnić, w czym zaryzykować. Słowem, skondensujmy tę mądrość, którą Pani nabyła w życiu dorosłym.

- Trudne. (pauza) Pierwsze, co bym sobie powiedziała, to: słuchaj intuicji. Nawet jeśli Twój wybór nie wszystkim wydaje się dobry. Nauczyłam się, że kiedy podejmuję decyzje w zgodzie ze sobą, to nie mam wewnętrznego dyskomfortu. Zawsze, kiedy czułam, że nie chcę w czymś wziąć udziału, potem okazywało się, że czułam słusznie. Parę razy zdarzyło się jednak, że nie posłuchałam intuicji.

A co Panią pchało do tych - błędnych z dzisiejszej perspektywy - decyzji?

- Od ukończenia szkoły mam wielkie szczęście do pracy z ciekawymi reżyserami teatralnymi. Dzięki temu mogę ćwiczyć taki... powiedziałabym, szlachetny warsztat. Ale filmowo - mimo że brałam udział w dużych projektach - nie byłam rozpieszczana. Pojawiałam się w kinie z dużymi przerwami, więc niektóre propozycje przyjmowałam z lęku, że trzeba pracować, że trzeba grać.

Co by Pani jeszcze doradziła Majce O. z roku '93?

- Daj sobie prawo do błędów. Bo rozwijasz się tylko wtedy, jeśli ryzykujesz i odważnie szukasz. A z poszukiwaniami łączą się błędy. Na początku drogi jest trudno. Nie wiesz, kim jesteś. A i świat jeszcze nie bardzo umie cię umiejscowić. Z drugiej strony możesz bez żadnego niepokoju pokazywać to, co jest w tobie. Znajdujesz tony, które są ci najbliższe. Nawet niekoniecznie najbliższe prywatnie, ale dobrze się z nimi czujesz. I potem pojawia się trudność. Żeby się nic powtarzać. Trzeba ryzykować, robić coś nowego.

Ale to chyba nie jest źle mieć swój styl?

- Chodzi o to, żeby nie zamknąć się w szablonie. Był czas po Katyniu Andrzeja Wajdy, że proponowano mi głównie role "wojenne". Z kolei ostatnio po serialu Przepis na życie dostałam wiele propozycji komediowych. Odmówiłam, bo wiem, że nie mogę iść w tę stronę. Postać Beatki silnie zaistniała w świadomości widzów, ale ja nie mogę teraz odcinać od tego kuponów. Natomiast w teatrze, gdzie od lat gram rzeczy poważne, właśnie zaproponowano mi farsę. I kto wie, czy w niej nie zagram, bo taka wolta mi się podoba.

Czyli mamy na złotej liście wartości: słuchanie Intuicji, prawo do błędów, poszukiwania.

- I jeszcze jedno. Sobie tego nie musiałam mówić, bo 20 lat temu nie było tylu seriali. Gdybym startowała dziś, dobrze by było, aby ktoś odradził mi udziału w sitcomie czy telenoweli.

To aż takie szkodliwe?

- Jeśli ktoś trafia tam tuż po studiach, może być niebezpieczne. Bo uczy się pracy szybkiej, powierzchownej i niestety często byle jakiej. Nie mówię o zamkniętych serialach podzielonych na sezony, produkowanych skromniej, ale jednak podobnie jak filmy. Tu zdarza się, że mamy szansę zagrać rolę ciekawszą niż w fabule. Mówię raczej o ciągnących się latami scenkach rodzinnych, o produkcjach, po których miody aktor w świadomości widza staje się postacią z serialu i nie ma szansy być wiarygodny w innych rolach. To jest w ogóle ważna umiejętność w tym zawodzie, żeby, jak to trafnie określił kiedyś mój starszy kolega, "nie zgrać się". Trzeba dozować siebie widzom.

Co decyduje o tym, że bierze Pani rolę? Towarzystwo?

- Jeśli kogoś podziwiam, chcę się z nim spotkać niezależnie od tego, jaką rolę mi proponuje. W istotnych projektach warto zagrać nawet epizodycznie. Ważne jest też to, czy czuję tę historię, jej przekaz i konwencję. W przypadku projektów bardziej komercyjnych - w których zresztą dobrze jest czasem wziąć udział, żeby spuścić z tonu i pośmiać się z siebie, bo nie ma nic gorszego niż nadęty i przekonany o swojej wyższości aktor (śmiech) - staram się pilnować granicy kompromisu. W Polsce powstaje wiele niby-śmiesznych produktów filmopodobnych - na ogół są żenujące i trzeba trzymać się od nich z dala.

Na przykład nagrywając ambitne słuchowiska radiowe. Właśnie dostała Pani nagrodę na festiwalu Dwa Teatry za postać Anny w słuchowisku "Wszystko płynie" Wasilija Grossmana w reżyserii Darka Błaszczyka.

- Bardzo się z niej cieszę. Teatr radia jest takim szlachetnym miejscem. Dużo pracuję głosem, bo oprócz słuchowisk nagrywam też audiobooki. Ostatnio "Śnieżka musi umrzeć" i "Głębokie rany" Nele Neuhaus. Godziny, które spędzam w studiu nagrań, wymagają zupełnie innego skupienia. Siedzę sama z realizatorem, w ciszy, przygaszone światło. W radiu, tak jak na scenie, aktor zawsze powinien pamiętać o tym, że najważniejsza jest treść, którą przekazuje, a nie on i jego popisy.

A na planie filmowym Pani jest osobą z gatunku "weź i mnie prowadź, reżyserze" czy raczej dyskutuje Pani, kłóci się?

- Potrafię się pokłócić. I dyskutuję. (śmiech) Ale moje najistotniejsze przygody zawodowe są związane z reżyserami, którzy oczekują od aktora partnerstwa, zaangażowania, propozycji i samodzielnego myślenia. Tak jestem nauczona, a nawet mówiąc brzydko - rozpuszczona. Bo Krystian Lupa, mój profesor i mistrz, od którego uczyłam się pracy w teatrze, oczekiwał współpracy z aktorem. A Krzysztof Warlikowski, z którego teatrem jestem związana i dziś pracuję w nim najwięcej, w ogóle nie wyobraża sobie innej relacji. Moim zdaniem aktor, który czuje się wolny, może rozwinąć skrzydła, daje z siebie najwięcej, jest najskuteczniejszy.

Jednak dopuszcza Pani możliwość pracy "pod linijkę"?

- Miałam epizody z reżyserami, którzy sterują aktorem. Mówią, z której nogi należy wystartować, ile zrobić kroków i jak się odwrócić. Część kolegów się w tym odnajduje, ale ja się dusiłam. Choć trzeba też powiedzieć, że reżyserzy pracują bardzo różnie i każdy ma swój system. Ważne jednak, czy jest w tym szczery, czy nic manipuluje. Jestem świeżo po zdjęciach do filmu "Jack Strong" (o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim- red.). U Władysława Pasikowskiego nie ma szansy, żeby długo szukać. Tak napisane, tak robimy. Nic ma miejsca na improwizację. Jeden, dwa duble i koniec. Ale czuje się, że on jest w tym właśnie autentyczny. Przekonany, że tak będzie najlepiej. A my z ciekawością podążamy za nim.

Gra pani Hannę Kuklińską. Znowu ciężka rola. Ile lat zajęła Pani nauka bezkolizyjnego wychodzenia z postaci?

- Na początku nie było mi łatwo. Grałam głównie postaci skomplikowane wewnętrznie, często neurotyczne. Po skończonych projektach długo nic mogłam dojść do siebie. Z czasem zrozumiałam, że profesjonalizm w tym zawodzie to również umiejętność pracy z własnymi emocjami. Oczywiście mówię o spektaklach, które tego wymagają, bo kiedy graliśmy u Jarzyny w "Magnetyzmie serc" czy gdy teraz gram w "Przepisie", to używam innego warsztatu - ma być lekko, błyskotliwie. Jednak u Warlikowskiego czy Małgośki jest dla mnie ważne, aby nie odgrywać postaci, ale nią być. Znam kolegów, którzy kończą projekt i zachowują się dalej jak w roli. Mnie to prywatnie bardzo denerwuje, więc staram się tego unikać. Odcinać.

W jaki sposób?

- Różnie. Przez lata pomagało mi praktykowanie buddyzmu. Praca z emocjami poprzez medytacje. Dziś na pewno pomocne jest też to, że jestem mamą. Dzieci potrzebują naturalnej, ciepłej mamy, która daje im wsparcie, a nie neurozy swoich bohaterek, (śmiech) Zresztą z moimi dziećmi nie jest to trudne - są takie wspaniałe, kochające, czułe i wesołe. Chwile z nimi to najlepsze antidotum na smutki. Ważne jest też, żeby mieć przestrzeń dla siebie. Przez długi czas ćwiczyłam jogę Iyengara. Potem sześć lat nic, a teraz od kilku miesięcy ćwiczę ashtangę i czuję, jak dobrze mi to robi fizycznie, energetycznie, psychicznie. W zawodzie aktora oprócz pracy z emocjami ważna jest praca z ego. I tu - w moim poczuciu - nic ma nic lepszego od zaangażowania się w działalność charytatywną, społeczną. Kiedy robimy coś dobrego dla innych, przypominamy sobie, że nie jesteśmy pępkiem świata. Angażuję się w różne kampanie, od ponad 10 lat współpracuję z Fundacją Viva na rzecz zwierząt i innymi organizacjami walczącymi z niehumanitarnym traktowaniem zwierząt.

Wróćmy na scenę. Jak się Pani czuje, kiedy publiczność nie kupuje tego, co przedstawiacie?

- Mogę się nazwać szczęściarą, bo raczej mamy wspaniały odbiór. W Warszawie jest widownia oddana Krzyśkowi. Drugi rok z rzędu graliśmy podczas festiwalu Open'er i przez wszystkie cztery dni były owacje jak na koncercie rockowym. Nasz teatr wspaniale jest przyjmowany za granicą - w Odeonie i Chaillot w Paryżu, w Awinionie. Ale zdarza się - jak w przypadku "Kabaretu warszawskiego" - że to, co robimy, wywołuje negatywne emocje. Kilku widzów wychodzi oburzonych. Ale to dla nas nieźle, takie reakcje wpisują się w to, o czym opowiadamy. No i nic jesteśmy "letni". (uśmiech)

Podkreśla Pani zawsze, że w teatrze jesteście fajną paczką. Wspólna praca, wyjazdy. Nie macie siebie czasem dosyć?

- Właśnie to sobie bardzo cenię w tej grupie, że nie robimy niczego na siłę. Przyjaźnimy się w pracy. Czuję wspólnotę. Kiedy długo się nie widzimy, tęsknimy. Ale nie jesteśmy drużyną harcerską, która coś musi. Ani wyjazdem z jednym kaowcem, który nas prowadzi za rękę i każe zwiedzać to samo. Jesteśmy grupą indywidualistów. Zdarza się, że czujemy zmęczenie sobą. I nie udajemy, że go nic ma. I jeśli trafia się kilka wyjazdów jeden po drugim, to na spacer każdy rusza osobno. Tak jak ostatnio w Amsterdamie powiedziałam, że idę sama z książką na obiad. A potem widzę: sąsiednią uliczką przemyka ten lub tamten z naszej ekipy. Również solo. Dajemy sobie do tego prawo. Nie mogłabym żyć i pracować w komunie, zwariowałabym. Co nie zmienia faktu, że balangi są ekstra. Niedawno otworzyliśmy naszą halę przy Madalińskiego. I ostatniego wieczoru grania mieliśmy taki plan, że chwilę posiedzimy w tej hali, a potem pójdziemy w miasto. Ale była tak fantastyczna energia... Mimo że skończyło się i wino, i jedzenie, nie mogliśmy wyjść. Wygłupialiśmy się i tańczyliśmy do kawałków z naszego spektaklu.

No, wreszcie kawałek zakulisowego życia. Czytając wywiady z Panią, mam takie wrażenie, że Pani chętnie mówi o swoich poglądach i ukrywa anegdoty z życia.

- Dzielę się swoim postrzeganiem świata - skoro ludzie są tego ciekawi. Ale nie chcę ekshibicjonizmu.

Kiedy ludzie kogoś lubią, to chcą o nim wiedzieć coraz więcej.

- Oczywiście bardzo cieszę się z tej sympatii. Ale przede wszystkim chcę być wiarygodna w swoich rolach. Chcę i potrzebuję chronić prywatność - swoją i dzieci. To jest sfera, do której nie chcę wpuszczać widzów - z całym szacunkiem dla nich. Chcę być dla nich aktorką. Po prostu.

Piękna kariera w teatrze, ciekawe role w filmie, nagrody za spektakle radiowe... W czym jeszcze chciałaby się Pani sprawdzić?

- Mam nadzieję, że jeszcze wiele ról przede mną. Bardzo chciałabym zrobić dubbing do filmu animowanego. To by sprawiło radość moim dzieciom. Ale na razie przegrywam wszystkie castingi. (uśmiech)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji