Artykuły

Nie ten dach i nie ta kotka

Kiedy oklaski na widowni wrocławskiego Teatru Współczesnego przymierały śmiercią naturalną, wydawało mi się, że budzę się z jakiegoś koszmarnego snu, w którym wszyscy chcą dobrze, ale jakaś niewidzialna siła paraliżuje ich ruchy. Autor to gwiazda powojennej amerykańskiej dramaturgii, bo przecież dwa razy Pulitzera czy też nagrody Critics Circle Award nikt tam mu po znajomości czy według klucza nie dał. Nazwisko, a raczej pseudonim Tennessee Williams powinien znać każdy przeciętnie wyedukowany widz. Podobnie jak tytuły: "Tramwaj zwany pożądaniem", "Słodki ptak młodości", "Szklana menażeria", "Noc Iguany" czy wreszcie "Kotka na blaszanym dachu". Ten właśnie dramat we własnym układzie tekstu wyreżyserował Janusz Kijowski. Reżyser filmowy, wykładowca brukselskiej szkoły filmowej, polskim kinomanom znany z błąkającego się obecnie po kinach obrazu "Maskarada" i wcześniejszego "Kung-fu".

Tenże reżyser w roli tytułowej Kotki obsadził młodą, i - jak mi się dotąd wydawało - zdolną, pełną temperamentu Małgorzatę Napiórkowską. Tymczasem sympatyczna skądinąd pani Małgosia zachowuje się na scenie jak teatralne niemowlę. Na liście płac, czyli w programie, przeczytałem, że za reżyserię(?!) światła wziął pieniądze Przemysław Skwirczyński. Gdyby to były moje pieniądze, miałbym szczególnie jadowitego węża w kieszeni.

Janusz Kijowski niczym karateka posiekał całą "Kotkę..." na sceny i scenki, które oddzielają od siebie zmiany świateł w reżyserii pana Skwirczyńskiego i terkot przypominający odgłos kamery lub projektora filmowego. Kto był reżyserem dźwięku, w programie nie zostało wyszczególnione.

Początkowo myślałem, że w ten sposób reżyser chce podkreślić upływający czas. Pierwsza taka migocząco-terkocząca seria mini scenek polegała na tym, że główna bohaterka, po każdym zapaleniu (nazwijmy go normalnego światła, na kilka sekund w innym miejscu zamierała w innej pozie. Kiedy jednak doszedł dialog, sceny były często przerywane w pół zdania i kontynuowane w świetle specjalnym z przewagą zielonych filtrów. Ten zabieg dwaj reżyserzy (ten od całości i ten od światła) powtarzali z upodobaniem, gdy tylko parę zdań, albo choć jedno przywoływało wspomnienia.

Tak, na przykład, po terkocie i na zielonym świetle, własnym oczom nie wierzyłem patrząc jak kuśtykający przez cały spektakl Brick (mąż tytułowej Kotki czyli Margaret) kuśtykać, a także chlać whisky przestawał i w sypialni ćwiczył rzut do nieistniejącego kosza lub do spółki z bratem Gooperem podania oraz chwyt piłki.

Właśnie owe retrospekcje, pożal się Boże, były w tym przedstawieniu zabiegami najbardziej obcymi. Zamiast tę sztukę celebrować, bardziej sensowne wydawało mi się odważniejsze użycie ołówka, wyostrzenie i skondensowanie dialogów. Pomysł Kijowskiego - może szlachetny w intencjach, bo chciał podnieść realistyczny dramat autora "Szklanej menażerii" na wyższe piętro - w praktyce obniżał napięcie i burzył nastrój. Mimo szczerych chęci trudno mi jednak zrozumieć, czym tak bardzo naraziła się reżyserowi Małgorzata Napiórkowska, że prawie przez jedną trzecią sztuki kazał jej klęczeć albo snuć się bez sensu po proscenium.

Jedynym jasnym punktem tej premiery przy ul. Rzeźniczej jest rola Dziadka zagrana w filmowej charakteryzacji przez Jana Prochyrę. Przyznam się, że przygarbiona postać dyrektora Prochyry, z trudem poruszająca się po scenie, cedząca słowa zmienionym głosem przypominała mi "ojców chrzestnych" z najlepszych amerykańskich filmów gangsterskich i zdominowała całe przedstawienie. On okazał się najważniejszy, jego problemy, jego ślepa miłość do syna. Resztę scen należałoby wyrzucić, zamiast kazać nam za długo i niepotrzebnie oglądać nie tę kotkę, nie na tym dachu i do tego w ogóle nie rozgrzanym od słońca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji