Artykuły

Nie gasić pożaru!

Wybrałem się w końcu na "Pożar w burdelu", skusił mnie odcinek 9., poświęcony Powstaniu Warszawskiemu ("Gorączka powstańczej nocy"). Półtoragodzinny (plus bisy, którym nie było końca) program zaprezentowany przez artystów le bordel artistique to rzecz wprost niebywała. Najlepsza polska tradycja kabaretu literackiego powróciła jako żywo - pisze Mike Urbaniak na blogu Pan od Kultury.

To jest po prostu niebywałe! Jak to się stało? Jak to możliwe, że ja - osoba zawsze trzymająca rękę na pulsie - przegapiłem coś takiego. To znaczy wiedziałem, i owszem, że jest, że działa, że śmieszne, że tłumy walą, ale żeby aż tak? Nie ma co ukrywać, jestem już starą ciotą jedną nogą w grobie (w świecie gejowskim wiek się liczy razy dwa, a czterdziestka to jakby śmierć kliniczna). Mówili mi różni ludzie: idź na Chłodną, idź na Noakowskiego, idź do Studia. Zawsze odpowiadałem: tak, tak, wybieram się. Nawet dzwoniłem do Walczaka: wpisz mnie na listę, homolobby nadchodzi. Nie doszło. Do wczoraj.

Wybrałem się w końcu na "Pożar w burdelu", skusił mnie odcinek 9., poświęcony Powstaniu Warszawskiemu ("Gorączka powstańczej nocy"). Chciałem w końcu zobaczyć najsłynniejszy kabaret stolicy w akcji, chciałem zobaczyć, jak wygląda dawne Kino Wars w teatralnej odsłonie jako Teatr WarSawy (dawniej Teatr Konsekwentny) i chciałem zobaczyć, jak temat poważny, wędzony zwykle w dymie salw honorowych, przyrządza się na wesoło.

Pierwszym pozytywnym symptomem była długaśna kolejka do kasy, a ceny biletów są zupełnie warszawskie. Trzeba bulić jak za bułkę tartą w Szarlocie: 50 zł za bilet normalny, 35 złociszy za wejściówkę. Tłum gęstniał z każdą minutą by wypełnić szczelnie całą, kilkusetosobową widownię teatru. To znak, że miasto już wie, że warto, że piwiniczka na Chłodnej o rozmiarach średniośmiesznych szybko przestała wystarczać, że pomysł chwycił, że naród się domaga więcej. W dodatku publiczność to bardzo ekumeniczna. Widziałem i Katarzynę Kolendę-Zaleską (wróg to najgorszy, bo krakowianka, tfu!), i Andrzeja Mleczkę, był i Grzegorz Lewandowski (król Julian stołecznej kultury), i Jarosław Jóźwiak (kat Warszawy, posyłający w imieniu Bufetowej urzędników na przedreferendalny szafot), dużo ludzi kultury, sporo hipsterki, słoiki (poznaję po pokrywkach), studenci, ludzie starsi - jednym słowem, Warszawa w całej okazałości!

I przejdźmy teraz do meritum. Półtoragodzinny (plus bisy, którym nie było końca) program zaprezentowany przez artystów le bordel artistique to rzecz wprost niebywała. Najlepsza polska tradycja kabaretu literackiego powróciła jako żywo. Myślę, że Arnold Szyfman, zauroczony najpierw krakowskim Zielonym Balonikiem, potem próbujący robić swój kabaret Figliki, który w końcu odniósł oszałamiający sukces warszawskim, autorskim na wskroś, kabaretem Momus, założonym w restauracji Oaza przy placu Teatralym, byłby dumny z dzisiejszej ekipy. Wówczas teksty pisał Tadeusz Boy-Żeleński, dzisiaj robi to znakomicie Michał Walczak. Panów zachwycała Maria Przybyłko-Potocka, dzisiaj Anna Smołowik. Do spazmów doprowadzał publikę Leon Schiller, dzisiaj robi to Mariusz Laskowski. Ależ to przepyszne!

Jest w "Pożarze w burdelu" wszystko, czego potrzeba. Inteligentny humor (te wszystkie kabarety przez lata promowane w telewizji przez Ninę Terentiew to, przy tym, co oglądamy na scenie Teatru WarSawy, jest zwykłą żenadą), celowy rym częstochowski, odwoływanie się do absolutnie bieżących wydarzeń z życia miasta, kompletna warszawskość, muzyka na żywo, improwizacja, tony absurdalnego humoru, subtelne aluzje i zwyczajna, co jest kluczem do sukcesu, zabawa. Zabawa występujących aktorów, którzy nie przejmują się, kiedy coś pomylą, przestawią w programie (genialny wodzirej Andrzej Konopka), kiedy zawali się kawałek scenografii albo zerwie czerwona kurtyna. Tak musi być, to wszystko wpisane jest w charakter tego przedsięwzięcia i nadaje mu autentyczności. Publika to kocha i kupuje od razu.

Głównym tematem kabaretu jest oczywiście Hanna Gronkiewicz-Waltz, występująca jako HGW. Wyśmiane i wykpione do cna są jej wszystkie wypowiedzi i działania. A burdelowcy reagują błyskawicznie. Do najnowszego programu od razu włączono słynny już list, który HGW wysłała do ludzi kultury zaledwie przedwczoraj. Odczytany odpowiednio ze sceny i lekko zmodyfikowany wywołuje salwy śmiechu, jak zresztą każda scena, a w programie jest grubo ponad 30 numerów.

Fenomenalnie i z absolutnym wyczuciem smaku artyści obśmiewają temat Powstania Warszawskiego. Nikt się oczywiście nie śmieje z samego powstania. Kabaret jest raczej wokół tego, co my dzisiaj z powstaniem i z (post)pamięcią o nim robimy. Bezlitośnie jest wychłostane Muzeum Powstania Warszawskiego, w którym mały Maksiu uczy się składać mogiłki, ale ma problem ze złożeniem powstańca, choć zawsze był wzorowym dzieckiem - biegał z karabinem i donosił do celu meldunki. Nieustannie przeplatana jest przeszłość z teraźniejszością, rok 1944 z 2013. Na jednej z powstańczych barykad jest taki dialog:

- Hasło.

- Biuro Kultury!

- Odzew.

- Do wymiany!

Widownia kula się ze śmiechu po podłodze.

Nie będę tu opisywał dziesiątek scen i gagów, bo to nie ma sensu. "Pożar w burdelu" trzeba po prostu zobaczyć. To jest jedna z najlepszych artystycznych inicjatyw, jakie nam się w stolicy w ostatnim czasie przytrafiły. Ze sceny Teatru WarSawy wieje świeżością i dużą ilością talentu. Zespół jest po prostu przedni, wszyscy dają czadu, bez wyjątku, a to, co wyrabia Mariusz Laskowski (na co dzień aktor Teatru Lalka, Boże!, dlaczegóż on się tam marnuje?) jest zwyczajnie nie do opisania. Śpiewana przez niego - ale jak śpiewana! - piosenka "Balon Orandż" jest już chyba nowym hitem Warszawy. Jak cały, nawiasem mówiąc, "Pożar w burdelu". Jedyny pożar w mieście, do którego nikt nie wzywa straży pożarnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji