Artykuły

Z oziębłości w emocje

"Sędziowie" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Andrzej Molik w Kurierze Lubelskim.

Osąd dokonuje się w sumieniu człowieka - mówi Anna Augustynowicz w wyreżyserowanych przez siebie "Sędziach" Stanisława Wyspiańskiego, których premiera odbyła się w sobotę [24 września] w Teatrze im. J. Osterwy - i wypreparowuje dramat z powierzchownych emocji, jakie wzbudza zwielokrotniona medialną powtarzalnością wieść o czyjejś tragedii. Emocji, które równie szybko gasną, rozmywają się i przepadają w natłoku podobnych komunikatów.

Dla tej dotyczącej nas tu i teraz, skończenie aktualnej deklaracji zawartej w - zdawałoby się - niemożliwej dziś do oswojenia ostatniej sztuce twórcy "Wesela" znalazła reżyser ze Szczecina klarowną, bardzo współczesną, chociaż nawiązującą do teatru antycznego formę. Oziębła, hieratyczna, spełnia zamierzony cel - ma rozbudzić emocje najszersze, najprawdziwsze. W naszym wnętrzu, w głowie, tam, gdzie zapadają wyroki sumienia.

Siedzimy przed wielkim ekranem wpisanym przez scenografa Marka Brauna w pudło sceny. W jego ramach ironicznie zawiera się to, co jest zewnętrzne, nawet tak nieludzkie jak owi sędziowie, których obraz Augustynowicz doprowadza bodaj do większej karykaturalności, niż to wykoncypował autor "Sędziów" i apostrofa "Niby tego" powtarzana przez jednego z nich (Witold Kopeć), tak boleśnie wierci nam mózg, że szczerze mamy tego dosyć. Jawi się tam też sarkastycznie potraktowana sprawiedliwość - Fejga (Nina Skołuba-Uryga), która dźwiga szale Temidy w postaci wiader. Prawdziwy dramat rozgrywa się poza ekranem TV. Ale reżyser dokonuje chłodnych przesunięć, czerpiąc z tajemnic teatru lalkowego. Przenosi kwestie tak ważnego w tym dramacie, odradzającego sumienie ojca Joasa (gościnnie Maria Wieczorek), ze śpiewaka na dziecko, z ojca na śpiewaka lub przenosi emocje zapoczątkowane przez śpiewaka na rząd bab, które podkręcają je w makutrach tworząc antyczny chór. Przede wszystkim Augustynowicz tak zawęziła postaciom emploi, jakby były lalkami. Ich kwestie to recytatywy podkreślane rytmem i muzyką Jacka Wierzchowskiego. Jest jeszcze jedno ważne posunięcie - brak dosłowności w scenie strzału. Bo w końcu nie wiadomo, kto strzelił. Nie jest ważne, kto zabił, bo w pewnym, ostatecznym wymiarze nie ma to znaczenia, a już zwłaszcza wobec takiego sądu. W tej manierycznej, schyłkowej sztuce Wyspiańskiego reżyser robi emocje na maksymalnym ściszeniu, zwężeniu, jak wówczas, gdy Jewdocha (świetna w tej roli Barbara Prokopowicz) piskliwie zasysa powietrze opowiadając o swojej tragedii. Słowem, wszystko co można, zostało tu uwewnętrznione w nadziei, że tak dotrze do widza, do jego środka. I dociera.

Trudno przy takim zamierzeniu mówić o kreacjach. Aktorzy są bardzo dobrymi, karnymi nośnikami reżyserskiej koncepcji. Szkoda jedynie, że finałowa (też przesunięcie - wobec oryginału) tyrada Samuela (Henryk Sobiechart) wymyka się z tej koncepcji. Mówi i mówi, niestety łopatologicznie, jakby na przekór temu, co się działo. Nie ma w tym przełożenia na głębię cierpienia ojca, jaka poprzez symbol mogłaby się otworzyć w teatrze lalkowym. Szczęściem zdeformowany głos z niebios dystansuje wobec tej filipiki. Zostaje biblijna przypowieść zawarta w wielkim przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji