Rezonans
Zajęcie recenzenta teatralnego polega na bywaniu w teatrze. Do teatru chodzimy, żeby oglądać przedstawienia czyli to, co dzieje się na scenie. Publiczność mniej nas interesuje. Zwykle bywamy na premierach prasowych. Poważnie, ba, nawet dostojnie brzmiące określenie oznacza obecność na widowni dziennikarzy piszących o teatrze. "Żabie oczy" - tak ich niegdyś nazywano. Całkiem słusznie. Zazwyczaj są to bowiem osobnicy ponurzy z natury i złośliwi z upodobania. Popatrzą sobie, ponarzekają, a potem naurągają. Publicznie, drukowanym słowem. Wprawdzie teraz, w Krakowie na przykład, na palcach jednej ręki można wyliczyć żabie oczy i to razem z okularami, ale nazwa "premiera prasowa" pozostała. Tradycją uświęcona wiekowa jak prasa i premiery.
Kto chodzi na premiery prasowe? Głównie goście zaproszeni przez dyrekcję. Władze za teatr odpowiedzialne, znajomi, przyjaciele i rodziny aktorów, a także stali bywalcy. Przybyli tu niejako z obowiązku, zawodowego lub towarzyskiego. Jest to widownia życzliwa, pobłażliwa i nad wyraz uprzejma. Śmieje się, gdzie należy, zamiera w nabożnej powadze, gdy trzeba i bije brawo, bo wypada. Nawet gromki entuzjazm jest w jej wykonaniu nie przekonywający i wydaje się podejrzany. O obłudę i kumoterstwo. Nie musi być dowodem autentycznego rezonansu wywołanego sztuką teatru. Akurat odwrotnie niż na przedstawieniach normalnych. Czasem, nawet dość często, zdarza mi się bywać na takich spektaklach, w różnych teatrach. W Krakowie i poza nim też.
Kto chodzi na te zwyczajne przedstawienia? Oczywiście dziatwa szkolna, prowadzona z ordynku, dwuszeregiem przez troskliwych opiekunów, czuwających, aby Boże broń, nie zachowywała się nieprzystojnie. Jednak często bywa w teatrze publiczność, czyli kilkaset anonimowych osób, które zgromadziły się tutaj tego właśnie wieczoru. Z różnych zapewne powodów, ale dobrowolnie, nie z obowiązku. Nikły to procent naszego społeczeństwa ale przecież ciągle jeszcze istnieje. Zapełnia wieczorami teatralne sale, nie tylko na chałturowych imprezach z gołymi kobietkami, ale także na przedstawieniach wymagających pewnego wysiłku. Pracy umysłu, nie wyłącznie oczu. Żadna siła i żaden konwenans nie zmuszą takiej publiczności do udawanego zainteresowania tym, co dzieje się na scenie. Dorosłych, owszem, stać na grzeczną obojętność. Zanudzonej spektaklem młodzieży nie poskromi nawet armia bileterek i groźne miny pani od polskiego. Rezonans wywołany przez teatr, jeżeli zaistnieje, jest prawdziwy. Wewnętrzny, nie zaś zewnętrzny. Czasem bywa zaskakujący. Teatr zna takie niespodzianki, kiedy nagle sztuka, która wydaje się mocno spatynowaną starocią, zaczyna znowu współbrzmieć z tym, co dzieje się naokoło. Trafia w emocje publiczności, choć nie ekscytuje recenzentów. Takim zaskoczeniem, przyznaję szczerze, była reakcja na przedstawienie "Kaliguli" Alberta Camusa w Teatrze Śląskim. Na widowni sporo dorosłych, dużo osób młodych. Sztuka filozoficzna, poetycko rozgadana. Filozofia "Kaliguli" wydaje się nieco przebrzmiała, forma staroświecka. W niczym nie przypomina szybko migających obrazków, a przecież na nich właśnie wychowuje się nasza młodzież. Nie tylko w kinie i telewizji, w teatrze również. Coraz częściej i coraz bardziej bezmyślnie. A tu nagle Camus i pełna skupienia cisza na widowni. Nieobojętna, to się wyczuwa po skrzypieniu krzeseł. Autentyczna i poważna.
Kaligula, Imperator Rzymu sprzed dwu tysięcy lat, "panował trzy lata, osiem miesięcy, osiem dni", jak pisze historyk Trankwillus. Najpierw był władcą doskonałym, mądrym, łaskawym i szczodrobliwym. Potem stał się potworem. Tak nazywali go historycy, tak też mówi się o nim w dramacie Camusa. Skazywał na śmierć dla zabawy, sypiał z własną siostrą, przyglądał się z upodobaniem torturom nie przerywając uczty. Zginął zasztyletowany przez spiskowców. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat. To fakty historyczne.
U Camusa Kaligula jest filozofem. Może być obłąkany, ale jest logiczny. Ma piekielną inteligencję i krwiożerczą wyobraźnię. Zapragnął przekonać ludzi, że świat jest absurdalny, skoro istnieje śmierć, a życie toczy się nadal. Zapragnął przemierzyć granice wolności, zdobyć księżyc, a więc posiąść nieosiągalne. A skoro to niemożliwe, zbadać przynajmniej granice przemocy. Jak daleko można się posunąć w bestialstwie, upodlaniu, niszczeniu i poniżaniu ludzi? Kiedy się zbuntują? Czy wreszcie zdobędą się na odruch buntu, przekroczą granicę panowania nad sobą, przemogą strach, który wydaje się bezmierny?
Można zrobić "Kaligulę" o absurdzie świata i poszukiwaniu ludzkiej wolności. Byłoby to przedstawienie filozoficzne. Albo o mechanizmie władzy nieuchronnie przeradzającej się w tyranię. I psychologii strachu, którą w jakiś tam sposób spekuluje każda władza. Byłoby to przedstawienie historiozoficzne i polityczne. Zależy to nie tylko od reżyserskiego zamysłu, ale także od aktora grającego Kaligulę. Żaden normalny człowiek nie zna sztuki przed pojściem do teatru. Poza lekturami szkolnymi, oczywiście. O ile je pamięta. Nie sądzę aby widzowie, którzy wraz ze mną oglądali katowickie przedstawienie, czytali Camusa do poduszki, lub też spędzali nad nim czas wolny w niedzielne popołudnie, miedzy "Kamiennym kręgiem" a "Królewskimi snami". A więc co wyczytali dla siebie z "Kaliguli"? Przecież nie opowiastkę o okrutniku, którego ulubionym zajęciem było pastwienie się nad poddanymi. Jakie własne doświadczenia podłożyli pod historię młodego cesarza z zamierzchłych czasów, napisaną przez wielkiego francuskiego pisarza i filozofa, a wyreżyserowaną na katowickiej scenie przez Jerzego Zegalskiego?
Dekoracja jest kompozycją metalowych form i plastikowych figur. Kostiumy współczesne. Nieliczne elementy przypominają że to jednak antyk. Rzecz mogła się więc dziać dwadzieścia lat temu, dziś. Może się też zdarzyć za lat, powiedzmy dziesięć. Kto wie? Pierwsza rozmowa rozgrywana jest zwyczajnie i obojętnie. Cesarz jest wprawdzie doskonały, ale coś mu nagle "odbiło". Zniknął. No cóż, skoro nie powróci, trzeba się będzie rozejrzeć za innym. To nie rzymscy senatorowie. Tak rozmawiają urzędnicy o prezesie spółdzielni, dyrektorze przedsiębiorstwa lub sekretarzu egzekutywy.
Kaligulę gra Jerzy Głybin. Ani szaleniec, ani filozof, ani mądrzejszy od innych, ani bardziej wyrafinowany. Jest jednym z nich. Ale ma władzę. Nie może być przedmiotem fascynacji, może tylko zgłębiać ludzi strach. Jego rozmiary i ostateczny kres. A także granice pogardy dla tych, co w pokorze przyjmują arogancję i bestialstwo władcy. A więc coraz dalej posuwa się w okrucieństwie, czekając na jednego choćby sprawiedliwego, który się wreszcie zbuntuje i udowodni, że morderca nie może przecie być bezkarny.
Droga Kaliguli do śmierci jest taka sama, jak wielu rządzących. Najpierw uwielbiany przez tłumy, dobry i łaskawy, w końcu znienawidzony i odtrącony od władzy. Lub zamordowany. W jednej z wersji dramatu Camusa Kaligula zabija się sam sztyletem wyrwanym Cherei. I tę wersje wybrał Zegalski.
Katowickie przedstawienie nie jest wydarzeniem. Ani artystycznym, ani intelektualnym. Jest solidne, konsekwentne i uczciwe. Bez filozoficznej głębi, ale także bez interpretacyjnego zamętu. Nie ma w nim wielkich ról, za to grane jest logicznie i bardzo przyzwoicie przez cały zespół.
"Jestem jeszcze żywy!" Tak brzmi ostatnia kwestia sztuki Camusa. Zgodna z historią. Masakrowany przez spiskowców Kaligula wołał, że jeszcze żyje.
Nasz empiryczny i pragmatyczny świat spełnił marzenia rzymskiego szaleńca. Dzisiejszy władca może posiąść księżyc. Być może zapragnie wykorzystać go do masowego oślepiania ludzi. Na przykład laserem. Jesteśmy mądrzejsi, sięgamy wyżej i szerzej niż niegdyś, a przecież ciągle nie umiemy zwyciężyć strachu. Potwory rodzą się nadal. Kaligula oznacza władzę. A władza to przemoc. I nadal nowe pokolenia podkładają pod nią różne portrety. U jednych może się na nich znaleźć łagodne oblicze Józefa Stalina. U innych groźna twarz pani od polskiego. Myślę, że i takie doświadczenia można wynieść z katowickiego spektaklu.
"Dramaty" Camusa wydano u nas dwa lata temu. Nakład: 10.000 egzemplarzy. Nie wiem, ilu widzów obejrzy w Katowicach "Kaligulę". Przedstawienie jest jeszcze w repertuarze. Ale przynajmniej tym paru tysiącom osób, w jednym mieście, słowo "Camus" nie będzie się kojarzyć wyłącznie z koniakiem. I to także jest rezonans teatru.