Stygmatyczka
"Przytulaj się do mięsa, nawet zepsutego, najważniejsze, żeby miało tak bogate przybranie, żeby samo zupełnie pod nim znikło" - pisze Elfriede Jelinek w miniaturze scenicznej "Jackie" z cyklu "Śmierć i dziewczyna l-V. Dramaty księżniczek", w której model księżniczki został zderzony z idealną pierwszą damą - Jacqueline Kennedy Onassis. Zepsute mięso w odniesieniu do księżniczki? Przecież to nie płonąca żyrafa! Jednak dla Jelinek księżniczka to kategoria dość szczególna. To nic innego jak fantazmat, który ze świata baśni trafił do wyobraźni masowej. Co prawda, baśniowe księżniczki mogły ukłuć się wrzecionem, zostać otrute, narazić się na niewygody spowodowane ziarnkiem grochu pod stosem kołder i poduch, ale właściwie nawet tego typu oznaki cielesności księżniczek miały jedynie pokazywać ich niewinność i delikatność. Czy zatem księżniczki mają ciało? Czy mogą krwawić? Czy używają tamponów? Czy mogą poronić? Co kryje się za cukierkową skorupą nieskalanego wizerunku? Spektakl "Jackie. Śmierć i księżniczka" wyreżyserowany przez Weronikę Szczawińską w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie to właściwie ciąg zderzeń fantazmatu księżniczki z cielesnością, która rozpruwa go od środka, miażdży jego posady. Bo księżniczka w wydaniu Szczawińskiej to nic innego, jak model do samodzielnego złożenia, które wymaga morderczej pracy. Dlatego nie przyglądamy się Jackie Kennedy - ikonie stylu i mody, ale poznajemy, jak taka ikona zostaje urobiona poprzez szereg niby-naturalnych form. Widzimy zatem księżniczkę zbrukaną, rozłożoną na części pierwsze i w ten sposób pozbawioną aury. Świetną decyzją okazało się obsadzenie w roli Jackie Mileny Gauer, która nie jest typem rachitycznej damci, ale właśnie dzięki temu spektakl nabiera waloru polemicznego z mitem idealnej pierwszej damy, obnaża w niej zwyczajną dziewczynę, która wykonuje permanentną pracę na samej sobie, by stać się pożądanym produktem. Bo jej życie to ciągła stygmatyzacja, w wyniku której przyjmuje cechy narzucane jej przez innych.
Myślenie Szczawińskiej o dramacie Jelinek wyznacza już właściwie pierwszych pięć minut spektaklu. Mocnym komunikatem jest scenografia, znakomicie obmyślana i zaprojektowana przez Izabelę Wądołowską. W przestrzeni gry znajduje się kilka niepozornych elementów. Porozrzucane makiety z wyciętą sylwetką Jackie i formy, które po wycięciu tych makiet zostały. Idealna składanka ludzkiej formy, która przywodzi na myśl figury pamięci i śmierci z instalacji Józefa Szajny ukazujące człowieka sprowadzonego do cielesnego ochłapu mieszczącego się w parametrach matryc. Oprócz tego pudełko, w którym Jackie przechowuje swoje skarby - perfumy, znicz w kształcie serca, wibrator - wszystkie elementy, które będą jej potrzebne do odegrania po raz kolejny swojej opowieści, zainscenizowania pokazu z samą sobą w roli głównej. Pośrodku ustawiono większe pudło z napisem: "Dead Kennedys. Model nr 1. Princess of Glamour". Przedziwna maszyna do odegrania pamięci.
Z jednej z wyciętych makiet wygramoli się aktorka ubrana w słynny, właściwie już historyczny, różowy kostium od Chanel. Nie ciągnie jednak za sobą kukieł zmarłych dzieci i mężczyzn, jak wyobrażała to sobie Jelinek w didaskaliach. Ciągnie za to ze sobą cały zestaw form i zachowań, które czynią z niej bóstwo chodzące po ziemi. I nawet jeśli sama niewiele z tych form rozumie, to chętnie dzieli się swoją opowieścią, która je wszystkie obnaży. Aktorka na naszych oczach zaczyna składać Jackie. A może to opowieść składa Jackie i przejmuje nad nią kontrolę? Bo Milena Gauer nie rozpoczyna monologu od opowieści o sukienkach, które tonują talię, bo "talia powstaje dopiero w wyniku stonowania i od razu zostaje zabetonowana", ale od zbioru cytatów na temat Jackie. Zatem punkt wyjścia spektaklu to nie autorefleksja, choćby nawet naiwna, ale szereg wypowiedzi wskazujących, jak Jacqueline Kennedy postrzegana jest przez innych.
"Jaka ona jest? Jackie jest, jaka jest". Czy aby na pewno? Może i tak, jeśli założymy, że Jackie nie istnieje realnie, ale jest obrazem pragnień, idealnym cyborgiem, który wcielił się w rolę pierwszej damy. Kiedy trzeba "prekursorka wprzęgnięcia wieczorowej sukni bez pleców i spódnicy mini w publiczną służbę" namaluje sobie czerwoną kokardkę na rajstopach, innym razem wejdzie do szafy, by zawisnąć na jednym z wieszaków niczym ubranie, bo przecież, jak sama mówi: "W moim przedjęzykowym stadium, które równie dobrze można nazwać stadium ubrania, a więc w formie, kiedy jeszcze się nie mówi, ale która już jest i czeka na swoją wypowiedź przed trybunałem tłumu, mówili bez przerwy komentatorzy. O moich ubraniach mówili, bodaj nawet więcej niż o mnie samej, i to coś znaczyło! One były moim pismem, moje ubrania. Moje ubrania odznaczały się większą indywidualnością niż moje wypowiedzi". Dopiero za sprawą tych ubrań Jackie jest jaka jest. Jest wieszakiem gotowym do przyjęcia określonej funkcji. Dlatego też spektakl Szczawińskiej to właściwie zabawa w teatr, w tworzenie postaci, w kreowanie siebie. Właściwym jego tematem nie jest biograficzna opowieść o idealnej prezydentowej (nie była nim już dla Jelinek!), ale opowieść o micie kobiety doskonałej, wzorze cnót, która okazuje się przedziwnym skrzyżowaniem księżniczek z kreskówek i idealnych gospodyń domowych z amerykańskich filmów z lat sześćdziesiątych w stylu "Nie jedzcie stokrotek" z Doris Day.
W składaniu doskonałego modelu kobiety tworzą się jednak wyrwy. Perfumy, którymi spryskiwany jest różowy kostium Chanel "na cześć i chwałę śmierci", okazują się flakonem pełnym krwi. Od samego początku Jackie często mówi o śmierci, czasem świadomie, czasem w wyniku przejęzyczeń. Umieranie bliskich naznacza jej istnienie w świecie. Oswojenie śmierci prowadzi zaś do łatwego steatralizowania. Dlatego opowieść o zamachu na Kennedyego przypomina dziecięcą zabawę, gdzie pudełko zapałek staje się samochodem, a perfumy - karabinem maszynowym. Innym razem śmierć męża zderzona zostaje z pożeraniem hamburgera. Jackie jest bulimiczką śmierci. "Na moim kostiumie ślady krwi i kawałki mózgu, ale różowy kostium na zawsze zostanie w pamięci, bo to kostium, w którym tkwi mój duch" - mówi triumfalnie o spełnianiu roli idealnej żałobnicy. Opowieściom o umieraniu towarzyszy zawsze groteskowe wykrzywienie, ośmieszenie. Stąd ogromny znicz w kształcie serca, stąd wstawki sentymentalnych, kiczowatych piosenek, między innymi "Candle in the Wind" śpiewana przez Eltona Johna podczas pogrzebu księżnej Diany czy fragmenty z "Laury i Filona", stąd wreszcie krztuszenie się wielkim wibratorem podczas opowieści o śmierci Marilyn Monroe - najsłynniejszej kochanki męża. Bo przecież śmierć to tylko kolejny (powiedzmy szczerze, dość sentymentalny) spektakl, podczas którego również trzeba wcielić się w określoną rolę, a obnażenie szwów tej roli prowadzi do odarcia jej z powagi. "Problem szwów, którymi jestem, bardzo mnie zajmuje: Ludzie wyobrażają sobie to pomiędzy, czym nie jestem", bo właśnie w tym pomiędzy, w przejęzyczeniach, potknięciach, w demonstracyjnym wyciąganiu zakrwawionego tamponu jest szansa zobaczenia, choć przez moment, Jackie bez maski, bez wystudiowania swojej życiowej roli, poza kontekstem różowego kostiumu.
A może to odsłonięcie jest tylko pozorne? Może to kolejna poza, skoro wszystkie powłoki osobowości Jackie są tylko eksponatami na wystawie poświęconej jej postaci? Niczym innym, jak jej prywatnym muzeum są owe makiety powycinane na wzór zdjęcia w różowym kostiumie. Każda z nich wypełniona jest na inny sposób. Pierwsza przedstawia wektory krawieckie, wijące się kłącza miar, drugą zapełniają modele i manekiny bezcielesnej lalki, trzecia to tablica, do której przyczepione są kartki do robienia notatek. Aktorka domaluje modelowi oczka, nosek i nienaganny uśmieszek, by uzyskać rysy księżniczki.
I wreszcie ostatnia makieta, przedstawiająca czarny, żałobny materiał. Cały zestaw form. Życie to precyzyjna organizacja, próba zapanowania nad powłokami śmierci. Dlatego na koniec, nucąc hymn amerykański, Jackie zaczyna po sobie sprzątać. Biega ze zmiotką, usuwając z podłogi ryż, za pomocą którego inscenizowała wcześniej swój ślub, składa do pudełka wszystkie rekwizyty potrzebne jej wcześniej do stworzenia teatru jednej aktorki. Wszystkie elementy scenografii rozrzucone chaotycznie po całej sali nagle okazują się idealną układanką. Każde pudełko idealnie przylega do innego, każda makieta wpasowuje się do stalowych konstrukcji. Po uporządkowaniu wszystkich śmieci, kobieta-ideał wchodzi do środka stworzonej przez siebie konstrukcji, tworząc żywy pomnik z samej siebie, trumnę wystawioną na widok publiczny, która przypomina plastikową paczkę z odsłoniętą główką, w której można kupić lalkę Barbie. "Halo, jest ktoś w domu? Nie. Nikogo nie ma w domu. Jestem i zarazem mnie nie ma. Jestem też rodzajem wampira. Jestem martwa, lecz nigdy nie umrę" - mówi pod koniec.
Jackie zastyga w formie. Staje się eksponatem w muzeum ludzkich pragnień. Mogłaby powtórzyć za Jelinek: "Takiego kutasa jak mężczyźni też bym nie chciała mieć. Najchętniej nie miałabym nic. Anioły też nie mają genitaliów. Tak, chciałabym być istotą bezcielesną lub spłonąć jak kawałek bibułki". Oto na naszych oczach Jackie przeistacza się w różowego anioła. Czy będzie to ostateczna ucieczka przed władzą konwencji? Raczej nie, bo nie jest to uwznioślająca przemiana, jaką znamy z katechezy. To przemiana przez śmierć i cierpienie. Przypomina raczej przeistoczenie Arachne w pająka. Jedna forma płynnie przechodzi w kolejną, a stygmaty nie znikają, lecz stają się jeszcze wyrazistsze.
Znakomity, obmyślany z matematyczną precyzją, spektakl Weroniki Szczawińskiej kończy się instalacją, która jest tak pojemna w znaczenia, że spokojnie można by ją ustawić w galerii sztuki jako samodzielne dzieło. Co jednak najważniejsze - instalacja działa jako żywy teatr, a nie jako sztywna i nudna konstrukcja intelektualna. I za to należą się reżyserce i aktorce największe brawa. Stworzyły spektakl, który jest jednocześnie bogatą wypowiedzią filozoficzną.