Artykuły

Gdzie jest kasa Karolaka?

- Przez pierwsze dwa i pół roku istnienia mojego teatru firmy, które zapraszałem do współpracy, łupały mnie bezlitośnie i żądały kosmicznych stawek za wszystko. To dla mnie wielka nauczka, teraz wiem, że w biznesie nie ma litości - mówi TOMASZ KAROLAK, aktor, dyrektor artystyczny Teatru Imka.

Teatrów w Warszawie nie brakuje. Ani państwowych dotowanych przez ministerstwo kultury, ani ledwo wiążących koniec z końcem teatrów prywatnych. I pan, mając świadomość sytuacji, otwiera Teatr Imka i inwestuje w niego 1,5 mln własnych oszczędności. Przecież to biznesowe szaleństwo. - Otwierając teatr, nigdy nie zakładałem, że to ma być biznes, który będzie dla mnie zarabiać. Wystarczy, żeby sam się finansował. Po prostu pewnego dnia, mając sporo oszczędności i dobre dochody uzyskiwane z gry w serialach i filmach, stwierdziłem, że jestem coś winny ludziom, którzy mnie lubią. Którzy oglądają produkcje, w których występuję, dzięki którym osiągnąłem zawodowy sukces. A przecież nie jestem wybitnym aktorem. Chociaż może kiedyś się nim okażę, kto wie (śmiech).

Na początku wcale nie planowałem otworzyć takiego typowego teatru, moim celem było stworzenie przedstawienia teatralnego. Ale nie jakiejś durnej komedii, tylko sztuki, która jednocześnie by bawiła i prowokowała do myślenia. Wybrałem staropolski tekst księdza Kitowicza, "Opis obyczajów". Zebrałem obsadę starych przyjaciół i zarazem znakomitych aktorów oraz jakoś skleciłem budżet.

Wynajął pan budynek zarządzany przez Związek Harcerstwa Polskiego, wyremontował go pan, kupił sprzęt teatralny, krzesła na widownię. Nie dość, że wydał pan wszystkie własne oszczędności, to i tak wciąż było mało.

- Patrząc z perspektywy czasu, to szaleństwo. Kupiłem jednak wszystko, co trzeba, aby stworzyć teatr. Bardzo pomógł mi przy tym bank PKO BP, który udzielił leasingu mojej firmie, która przecież nie miała żadnej historii finansowej. Ale sama idea na tyle spodobała się przedstawicielom banku, że utrzymujemy relacje sponsorskie do dziś. Rzeczywiście, Teatr Imka powstał siłą mojej durnej, szalonej zawziętości. Ale przez trzy i pół roku działalności wyprodukowaliśmy 15 premier! I na dodatek większość została zauważona przez krytykę, jest lubiana przez widzów, wiele spektakli zdobyło nagrody na prestiżowych festiwalach teatralnych.

Ile z tych 15 premier się nie powiodło?

- Jako dyrektor teatru popełniłem parę błędów przy dwóch premierach. Zadziałałem po prostu wbrew sobie i to się od razu zemściło. Największy mój niedosyt związany jest z przedstawieniem "Kopenhaga" Michaela Frayna. Udało się ono połowicznie. Będę robił jego drugą wersję. Obiecałem to inwestorom.

Co pan poprawi?

- Wezmę lepszego reżysera i posłucham swojego serca.

Teatr, szczególnie prywatny, jest jak firma. Musi mieć swój sens biznesowy, budżet, który musi się spinać. Nie da rady wiecznie do niego dokładać.

- Przez pierwsze dwa i pół roku istnienia mojego teatru działałem jak dziecko we mgle, gdyż firmy, które zapraszałem do współpracy, łupały mnie bezlitośnie i żądały kosmicznych stawek za wszystko. To dla mnie wielka nauczka, teraz wiem, że w biznesie nie ma litości. Na szczęście wszystkie umowy, które z mojego obecnego punktu widzenia nadawały się tylko do kosza, już się pokończyły.

Ktoś panu pomógł dostrzec nieprawidłowości w zarządzaniu teatrem, w jego finansach?

- Tak. Przejrzałem na oczy dzięki Wojciechowi Michałowskiemu, który często przychodził na spektakle do mojego teatru, gdy był dyrektorem PKO BP. Postanowił zmienić pracę w korporacji i zostać zawodowym menedżerem kultury. To właśnie on zaczął spinać Imkę biznesowo oraz stworzył siatkę na wzór instytucji kultury na zachodzie, w której połączył siedmiu inwestorów w elitarnym, zamkniętym gronie. Teraz ja ich przekonuję, na co warto dać pieniądze, co zrealizować i w co pójść. Ci inwestorzy stali się prawdziwymi mecenasami sztuki. Wszyscy są także przy teatrze z własnej woli oraz mają bardzo ważny głos w kwestii jego dalszych działań. Poza tym nadal twierdzę, że teatr, szczególnie taki, który nie chce grać durnych przedstawień, ale rzeczy ambitne, wystarczy, że będzie wychodzić na zero. Zarobić to mają pracujący w nim aktorzy, kompozytorzy i reżyserzy.

Ile kosztuje roczne utrzymanie teatru?

- 2,5 mln zł, wliczając w to produkcję czterech premier.

Sporo, nawet zakładając, że chce się zarobić tylko na koszty.

- To prawda, szczególnie że polska publiczność woli oglądać lekkie komedie, w których grają aktorzy znani z telewizji. A my gramy ambitne sztuki, więc siłą rzeczy jest nam trudniej wyjść na zero. Ale też mamy sale pełne widzów na większości wystawianych przez nas spektakli, m.in. na "Dziennikach" Gombrowicza.

W "Dziennikach" grają m.in.: Magdalena Cielecka, Piotr Adamczyk, Jan Peszek, w "Kto się boi Virginii Woolf" pan i Magdalena Boczarska, pana była partnerka. To przecież też nazwiska magnesy.

- Potencjalny Kowalski, który chce się tylko dobrze bawić w teatrze, wybierze inny spektakl. Widać to po trudnościach w kupnie biletów na farsy, po tym, przez ile lat teatry je grają. Niestety, większość komedii w polskich teatrach jest po prostu lekka, łatwa i przyjemna. Ale gra w komedii wcale do łatwych nie należy. W ogóle, granie w teatrze nie jest proste i bardzo się zdewaluowało. Już nie wystarczy być znaną gębą z telewizji, żeby po prostu wyjść na scenę i otrzymać owacje. Trzeba mieć jeszcze to coś w sobie.

Krystyna Janda, z którą rozmawialiśmy, twierdzi, że jej teatry muszą niejednokrotnie grać po dwie sztuki dziennie przez siedem dni w tygodniu, żeby nie splajtować.

- My codziennie nie gramy. Zarabiamy dzięki organizowanym u nas festiwalom teatralnym. Poza tym z częścią naszych przedstawień jeździmy po Polsce, co jest dochodowe.

Ma pan jakichś pracowników zatrudnionych w teatrze na etacie?

- Wojciech Michałowski, który restrukturyzował teatr, zasugerował pracownikom założenie działalności gospodarczej, w związku z redukcją kosztów. Trzy osoby pozostały jednak na etatach, z racji zajmowanych bardzo ważnych stanowisk. Jest to dyrektor zarządzający, księgowy oraz sekretarz biura. Jeżeli chodzi o aktorów, to na etacie nie jest zatrudniony ani jeden. Ja również nie. Jestem panem własnego losu, tu mogę przede wszystkim realizować się zawodowo. Zresztą jeszcze 500 lat temu zawód aktora polegał na jeżdżeniu wozami między miastami i bawieniu ludzi, a jak zapadał mrok, to won za mury. To PRL nadał artyście pewną klasę, bo aktor przemycał wówczas hasła wolnościowe. Ale teraz to nie ma już racji bytu. Jak powiedział Gustaw Holoubek, aktorstwo bywa misją. Bywa! Nie jest!

Zdarzyło się panu zagrać szmirę?

- Parę razy, niestety, tak. Muszę się przyznać, że nie czytam scenariuszy. Jak dostaję propozycję filmu, pytam: "Kto gra?". Jak się okazuje, że grają aktorzy, których lubię, to przyjmuję propozycję. Liczę na fajną atmosferę na planie. I przez to zdarzyło mi się później parę razy stwierdzić: "Jeju, co ja tu robię?!?".

Nie ma pan agenta, który za pana czytałby scenariusze?

- Mam agenta, który jest prawnikiem. Typowego agenta nie miałem nigdy. Nikt mi nigdy nic nie załatwiał. I znowu przywołam słowa Gustawa Holoubka, który powiedział: "Jeśli chcesz zrobić karierę, to jej nie planuj. Skupiaj się tylko na tym, co masz dziś do zrobienia". To się sprawdza, jestem tego przykładem. Przecież ja jeszcze 10 lat temu pracowałem w łódzkim teatrze. Grałem gwiazdkę w Robinsonie Crusoe, odwrócony tyłem do widowni!

Gdy obserwuje się właścicieli prywatnych teatrów, to w zasadzie każdy ma jakiegoś wspólnika albo osobę, która mu pomaga w biznesie. Pani Krystynie Jandzie pomagał mąż, Edward Kłosiński, teraz pomaga jej córka. Emiliana Kamińskiego wspiera w działalności żona, Michał Żebrowski ma wspólnika. A pan?

- Moim partnerem jest Wojciech Michałowski, który ściągnął ze mnie wiele spraw, głównie finansowych, zajął się zawieraniem i renegocjacją umów, do czego ja nie mam głowy.

Nie miał pan nigdy ochoty zrezygnować z prowadzenia teatru i zająć się innym biznesem?

- W latach 90. miałem jedną z największych agencji artystycznych w Polsce, która zajmowała się wynajmowaniem aktorów do prowadzenia imprez komercyjnych. Gdy była promocja Fiata Ducato w 72 miastach w Polsce, to moja agencja bez większego problemu zapewniała aktorów do prowadzenia tylu imprez jednocześnie. Aktorzy chętnie brali udział w takich projektach, bo w teatrach była wtedy totalna bieda. Wiem, co mówię, bo byłem wówczas etatowym aktorem Starego Teatru w Krakowie. Dostawałem pensję w wysokości 1,8 tys. zł, a dla porównania moja agencja potrafiła osiągnąć zysk na poziomie 30 tys. zł miesięcznie. W pewnym momencie agencja pochłaniała tak dużo mojego czasu, że stwierdziłem, że muszę wybrać: albo idę w aktorstwo, albo w biznes. Wybrałem to pierwsze, ale nadal znam większość aktorów w Polsce, bo prawie wszystkich zatrudniałem. To procentuje w moim nowym biznesie, nie mam problemu z werbowaniem aktorów do realizowanych przeze mnie spektakli. Prowadząc teatr, mogę łączyć aktorstwo i biznes.

Jeśli nie agencja artystyczna, to może własna restauracja? To taki popularny biznes wśród aktorów.

- Jeść lubię, ale prowadzenie restauracji to trudna sztuka. Nie czułbym się w tym pewnie. Pozostanę przy teatrze. I filmie. Chcę stworzyć holding, ba, już nawet założyłem spółkę Imka Films, która w założeniu będzie produkować spektakle dla Teatru Telewizji oraz filmy. Właśnie poszukuję pierwszego projektu do zrealizowania. Marzy mi się zrobienie komercyjnego filmu kinowego, którego nie będę się wstydzić. Takiego, co przyniesie zwrot z kapitału oraz da zarobić inwestorom, ale też będą zadowoleni i widzowie, i aktorzy, którzy w nim zagrali. Marzy mi się też założenie warsztatu, który będzie rekonstruował stare samochody. Przyjdźcie do mnie za 20 lat, to go wam pokażę.

Wybiega pan w odległą przyszłość. Ale skoro tak, to która z inwestycji zapewni panu spokój finansowy na emeryturze?

- Tego jeszcze nie wiem. Liczę, że z racji tego, iż teraz bezinteresownie oddaję trochę swojego serca innym, sprawiedliwość nie zostawi mnie bez grosza przy dupie na stare lata. Poza tym jako aktor mogę pracować do końca życia, pod warunkiem że na tyle nie zepsuję swojego wizerunku, że jeszcze ktoś będzie chciał mnie zatrudnić.

Grał pan w serialu edukacyjnym "Spokojnie, to tylko ekonomia". Jest pan z ekonomią za pan brat? Wie pan, co to jest WIBOR, PKB?

- Te pojęcia poznałem w trakcie studiów uniwersyteckich, a ich znaczenie przypomniałem sobie właśnie dzięki serialowi "Spokojnie, to tylko ekonomia". Zdziwiłem się, gdy zaproponowano mi jego prowadzenie. Nawet zapytałem prezesa Marka Belkę, dlaczego miałbym to być ja. Odpowiedział: "Bo pana widzowie lubią". Zgodziłem się. Podobała mi się formuła tego programu, nie jakaś nudna pogadanka, jak to miało miejsce w czasach PRL, tylko edukacyjny serial, który przekazuje widzom trudną wiedzę w dowcipny i przystępny sposób. Zresztą wyniki oglądalności tego serialu były bardzo dobre, będziemy kręcić kolejny sezon. Widać Polacy są zainteresowani ekonomią i chcą ją zrozumieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji